PanSamochodzik.net.pl Strona Główna
FAQ  Szukaj  Użytkownicy  Grupy Rejestracja  Album  Zaloguj

Poprzedni temat :: Następny temat
Ulubione sceny - Księga strachów
Autor Wiadomość
Szara Sowa 
Ojciec Zarządzający



Pomógł: 153 razy
Wiek: 57
Dołączył: 24 Paź 2008
Posty: 48391
Skąd: Poznań
Wysłany: 2017-01-31, 10:10:05   Ulubione sceny - Księga strachów

Księga strachów - można dopisać własne sceny!

Tomasz decyduje się na wyjazd na Pojezierze Myśliborskie - tulejka

Lecz gdy tylko zamknęły się drzwi za moimi przyjaciółmi, szybko wróciłem do biurka, położyłem na nim Księgę strachów i zagłębiłem się w lekturze.
Tej nocy światło bardzo długo nie gasło w moich oknach. O drugiej po północy sięgnąłem na półkę, gdzie trzymałem przewodniki z różnych okolic Polski, i rozłożyłem mapę Pojezierza Myśliborskiego. Wiedziałem już, dokąd skieruję swój wehikuł i gdzie spędzę urlop. Nad Jasieniem, tam gdzie jeszcze przed kilkoma dniami obozowali moi przyjaciele. Ale nie wolno mi było o tym mówić, zapowiadała się bardzo niebezpieczna przygoda, więc wolałem, aby chłopcy spędzili sierpień ze swoimi rodzicami. Gdybym wtajemniczył ich w moje podejrzenia, zmusiliby mnie do zabrania ich ze sobą. A tego właśnie chciałem uniknąć.
Nazajutrz oddałem im Księgę strachów i powiedziałem, że trudno mi jest wypowiedzieć się na temat niezwykłych przeżyć Wiewiórki. Potem szybko pożegnałem ich, gdyż — jak powiedziałem i co było zresztą prawdą — nadeszła pora mego wyjazdu na urlop. Dokąd? „Gdzieś w Polskę, bez żadnego celu" — rzekłem p ściskając ich dłonie.
Naprawdę zaś już nazajutrz chciałem być w Jasieniu. Albowiem domyślałem się, jak to było naprawdę z przygodą Wiewiórki. Opowie¬działa mi o tym mosiężna tulejka, którą znaleźli obok niego.
Była to łuska naboju do... pistoletu gazowego. Kilkakrotnie oglądałem taki pistolet, widziałem naboje do niego.
Moi trzej przyjaciele poszli nocą do starego obserwatorium, aby stwierdzić, czy tam straszy. I do jednego z nich, Wiewiórki, ktoś strzelił z gazowego pistoletu, oszałamiając go i powodując krótkie o-mdlenie. Już sam taki fakt wystarczyłby, aby skierować mój wehikuł w tamte okolice. Interesujących faktów było jednak więcej, znalazłem je właśnie w Księdze strachów.

Fragment "Księgi strachów" dot. uśpienia Wiewiórki w ruinach

(...) Było to na krótko przed północą. Przywędrowaliśmy aleją parkową aż do wzgórza, na którym znajdują się ruiny obserwatorium astronomicznego. Im bliżej wzgórza, tym gęściej porasta tu alejkę trawa. Dalej prowadziła już tylko ścieżka wśród krzaków i drzew.
Na końcu alejki rozstaliśmy się ze sobą. Wilhelm Tell skręcił w lewo, aby dostać się do ruin od strony wschodniej, to jest od jeziora; inni chłopcy podchodzili od północy, bo tam jest dojście najtrudniejsze, wzgórze ma stok bardzo stromy, niemal całkowicie porośnięty kolczastymi krzakami jeżyn i malin. Mnie polecono zdobywać wzgórze od stro¬ny południowej, to znaczy po prostu pójść do ruin krętą ścieżynką.
Gdy tylko moi koledzy przepadli w ciemności, a tej nocy było bardzo ciemno, nie świecił księżyc ani nie widziało się gwiazd — natychmiast pomaszerowałem ścieżką na wzgórze. Każdy z nas miał elektryczną latarkę, ale obiecaliśmy sobie ich nie używać, aby zbędnymi światłami nie mylić się wzajemnie. Zresztą chodziło o przeżycie nastroju grozy i niesamowitości. Szedłem szybko i dwa razy niemal przewróciłem się o gęste krzaki, a raz o mało nie skręciłem sobie nogi, która wpadła mi w jakąś dziurę. Wtedy chciałem zapalić latarkę, aby oświetlić dalszą drogę, lecz latarka właśnie tej nocy zawiodła. Później stwierdziłem, że ułamała się w niej blaszka kontaktowa.
Poczułem się niepewnie, zrobiło mi się nieswojo. Dookoła mnie zamykała się nieprzenikniona gęstwa krzaków, w których coś cichutko szeleściło. Zawrócić jednak nie wypadało, bo chłopcy by mnie wyśmiali. Musiałem więc iść dalej, choć bardzo się balem. Ruiny zresztą były niedaleko, za następnym zakrętem dróżki.
Ponieważ kilkakrotnie byłem za dnia w ruinach, wiedziałem, że zaraz trafię na pozostałość po dawnej bramie do obserwatorium, a potem muszę przejść pod kamiennym łukiem bramy, aby znaleźć się na podwórzu, z czterech stron zamkniętym murem. Z prawej strony jest w murze dziura, przez którą można wejść do bocznego pomieszczenia, niedużej sali bez dachu. To tam podobno znajdowała się kiedyś luneta do obserwacji ciał niebieskich.
I oto nad głową zobaczyłem czarny cień łuku bramy. Przystanąłem, bo wydawało mi się, że słyszę szmer rozmowy płynący z ruin. Po¬myślałem, że zapewne moi koledzy szybciej ode mnie dostali się na szczyt wzgórza i przez wyłom w murze weszli na tyły obserwatorium. Śmiało więc zrobiłem kilka kroków przez pogrążony w ciemnościach podwórzec.
Raptem oślepił mnie ostry blask. Tak silnej latarki nie miał nikt z naszych chłopców w obozie harcerskim, więc od razu wiedziałem, że to ktoś obcy. Oczy aż zabolały mnie od mocnego światła, nagle jakiś cień przysłonił blask, jak gdyby ktoś w czarnym płaszczu zbliżał się do mnie. Ten cień rósł, potężniał i wówczas rzuciłem się do ucieczki. Wybiegłem na ścieżkę, pędziłem co tchu, jednak za sobą wciąż słyszałem odgłos zbliżającej się pogoni. W pewnej chwili doszedł mych uszu dźwięk podobny do tego, jaki się słyszy, gdy ktoś otwiera butelkę z oranżadą lub piwem. Zrobiło mi się duszno, miałem uczucie, że żołądek podchodzi mi pod gardło i zaraz zacznę wymiotować. Przystanąłem i, czując, że zaraz upadnę, przyklęknąłem. Potem już nic nie pamiętam.
Jak długo leżałem na ścieżce, tego oczywiście nie wiem. Chłopcy twierdzą, że nie więcej niż kilka minut. Bo tyle czasu upłynęło od chwili, gdy usłyszeli mój krzyk aż do momentu, gdy świecąc latarkami odkryli mnie leżącego na ścieżce. Wilhelm Tell zrobił mi zaraz sztuczne oddychanie i odzyskałem przytomność. Natychmiast opowiedziałem im, co mi się przydarzyło, poszliśmy razem w ruiny, ale nikogo tam nie napotkaliśmy. Tyle tylko, że w pobliżu tego miejsca, gdzie upadłem, odnaleźliśmy mosiężną tulejkę, która nie wiadomo do czego służy. Może zresztą nie ma ona nic wspólnego z tym, co mi się przytrafiło? Daję jednak słowo, że gdyby leżała tam za dnia, tobyśmy ją widzieli.
Powyższą opowieść podpisuję swoim imieniem i nazwiskiem oraz prawdziwość zawartych danych potwierdzam harcerskim słowem.

Pościg za taunusem Klausa

— Rozbił mi motor! Rozbił i uciekł! — wrzeszczał motocyklista. Ten sam, który drwił z mego wehikułu.
Ale brodacz może nawet nie zauważył, że jego taunus zaczepił
0 motocykl. Pędził już z ogromną szybkością, a po chwili zniknął za wzgórzem, na które wspinała się szosa.
Dwóch motocyklistów, którzy mieli najsilniejsze motory, zapuściło silniki.
— Może go dogonimy — starali się pocieszyć właściciela rozbite¬go motocykla.
Po chwili i oni już gnali po szosie. Podszedłem do nieszczęśnika
i powiedziałem:
— Będzie musiał zapłacić za szkodę.
Nawet nie zaregował na moją obietnicę. Zapewne uznał mnie za wariata. Pracownik stacji benzynowej wzruszył ramionami, kilku innych motocyklistów roześmiało się.
Wsiadłem do wehikułu, przekręciłem kluczyk w stacyjce. Wjeżdżając na wzgórze wrzuciłem drugi bieg, po chwili trzeci. A pokonując wzgórze — czwarty, którego należało używać dopiero, gdy szybkość przekraczała setkę. Był jeszcze i piąty bieg, ale miał rzadkie zastosowa¬nie, ponieważ wrzucało się go dopiero po przekroczeniu szybkości stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, praktycznie nie do zastosowania w naszych warunkach, na wąskich i krętych szosach o złej na¬wierzchni.
Dwanaście cylindrów ferrari 410 pracowało nadal bezgłośnie, choć strzałka szybkościomierza przekraczała wskaźnik sto dwadzieścia. Daleko było jeszcze do maksymalnego wysiłku silnika, który mógł dać prędkość dwukrotnie większą. Narastały tylko świst opon i uderzenia powietrza o rozchylone wietrzniki. Zasunąłem więc szybę i pędziłem wciąż szybciej i szybciej, nie czując tej prędkości, bo wehikuł mój był niski, szeroki, pokraczny jak żaba. Ale ten właśnie kształt nadawał mu stabilność nawet przy ogromnej szybkości.
Po kilku minutach dopędziłem motocyklistów. Gnali na maksy¬malnych obrotach silnika, ogłuszał ich ryk motorów i pęd powietrza. Dwukrotnie musiałem zatrąbić, zanim zorientowali się, że żądam ustąpienia mi z drogi.
Ich twarze zakrywały wielkie okulary, więc tylko po półotwartych ustach poznałem, jak bardzo się zdziwili, gdy mój pokraczny wehikuł wyprzedził ich i dalej jechał wciąż szybciej i szybciej. Po dwóch minu¬tach nie widziałem ich już we wstecznym lusterku.
Zwolniłem do osiemdziesięciu, bo znak drogowy zapowiadał ostry zakręt. Potem jednak szosa biegła znów prosto, podnosząc się wolno na wzgórze. Kiedy wyskoczyłem zza zakrętu, wydawało mi się, że na szczycie dostrzegłem taunusa.
Przycisnąłem pedał gazu. Szosa była pusta, żadnej furmanki ani Leż samochodu. Z zachwytem patrzyłem, jak wzgórze z ogromną szybkością podbiega pod maskę wehikułu, a mój wóz bez wysiłku pokonu¬je wzniesienie.
Osiągnąłem wzgórze, zobaczyłem taunusa, zdobywającego następ¬ną górkę. Był już niedaleko, najwyżej o dwa kilometry, a pędził z szybkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Jeszcze dodałem gazu i wtedy wrzuciłem piąty bieg. Dogoniłem obcokrajowca tuż przed szczytem wzniesienia i zatrąbiłem głośno, aby się zatrzymał.
Zapewne bardzo się zdziwił dostrzegając tuż za sobą pokraczną sylwetkę mego wehikułu. Lecz zdawał się nie rozumieć, czego od niego żądam. Z drogi się nie usunął, bo wiedział, że pod szczytem wzniesienia nie będę go wyprzedzał.
Ze wzgórza roztoczyła się szeroko panorama wielkiej równiny nad Odrą. Zjeżdżając z góry, brodacz dodał gazu i zwiększył szybkość do stu czterdziestu kilometrów. Odezwała się w nim żyłka sportowca
i urażona ambicja, że taka pokraka chce go wyprzedzić. Ponieważ nie ustąpił z drogi, musiałem zjechać na krawędź szosy i dopiero wtedy wysforowałem się do przodu, choć groziło mi, że wpadnę na drzewa obrastające szosę.
O trzy kilometry dalej zajechałem mu drogę i zmusiłem do zatrzymania się. Wyskoczyłem z wehikułu z „lizakiem" w ręku. Drugą ręką sięgnąłem do kieszeni po numerek inspekcyjny.
Przystanął piszcząc hamulcami. Wysiadł z samochodu uśmiechając się szeroko.
— Nie doceniłem pana — powiedział. — I gotów jestem prze¬prosić. Nie, nie pana — wyjaśnił — pański samochód.
Nie podchwyciłem jego żartobliwego tonu.


Rozmowa w stołówce z Zenobią o mandacie dla Klausa

— Ech, szkoda, że pan Klaus już wyjeżdża — westchnęła powtórnie. — Znał trochę dżudo, chociaż zbyt mało trenował. Dobrze tańczył...
— I w ogóle jest bardzo przystojnym mężczyzną — dodał z domyślnym uśmiechem pan Kuryłło.
Zenobia raptem przypomniała coś sobie i rzekła z oburzeniem:
— Czy pan wie, że Klausowi wlepiono mandat? Opowiadał mi, że
jakiś tajniak zatrzymał go na szosie i ukarał mandatem. Rzekomo za to, że Klaus wyjeżdżając ze stacji benzynowej potrącił motocykl.
— I co? Zapłacił mandat? — zdumiał się Kuryłło.
— Zapłacił. Tak się u nas traktuje zagranicznych gości. Jeżdżą po szosach różnego rodzaju tajniacy i tylko polują na turystów. No, niechbym ja takiego spotkała. Niechby mnie spróbował wlepić mandat — złościła się Zenobia.
Aż zgarbiłem się nad talerzem. Ileż bym dał za to, aby móc stać się niewidzialnym i ulotnić się od stołu jak eter z probówki. Ciotka Zenobia fukała ze złością.
— Klaus twierdził, że ten tajniak to jakiś wariat. Podobno miał jakiś cudaczny samochód podobny do chrabąszcza...
Nagle ciotka Zenobia zakrztusiła się i poczerwieniała, potem jej widelec skierował się w moją stronę.
— Czy to pański samochód stoi tam okryty brezentem?
— Tak — szepnąłem.
— To pan jest tam zwariowanym tajniakiem? — pytała mnie suro¬wo wciąż trzymając widelec wymierzony w moją pierś, jak gdyby za chwilę zamierzała mnie nim przebić.
— Tak jest, to ja — przyznałem cichym głosem. Zauważyłem, że oczy Kasi są pełne zachwytu.
— Brawo, brawo! — zawołała dziewczynka. — Bardzo się cieszę, że pan jest tajniakiem i wlepia mandaty piratom drogowym. Bo Klaus jest piratem, prawda?
— Tak jest — skinąłem głową. — Ale pragnę wyjaśnić, że ja nie lestem żadnym tajniakiem, tylko społecznym inspektorem Służby Dro¬gowej.
— Dał mu pan szkołę, co? — zachichotała Kasia.
— Wyjeżdżając ze stacji benzynowej, potrącił motocykl, nie zau¬ważył tego i odjechał. Musiałem go dogonić i zawrócić, aby zapłacił za wyrządzoną szkodę. A pani — zwróciłem się dó ciotki Zenobii — też chyba wlepię mandat.
— Mnie? — ciotka Zenobia odłożyła nóż i widelec. Wydawać się mogło, że za chwilę zastosuje wobec mnie któryś ze swych straszliwych chwytów dżudo.
— A tak — odparłem z rezygnacją, gotów na najgorsze. — Ma pani w motocyklu pęknięty tłumik, źle ustawiony zapłon. Jeździ pani zbyt hałaśliwie.
Rzuciła mi miażdżące spojrzenie, jej niebieskie oczy aż pociemniały z gniewu, lecz wzruszyła tylko pogardliwie ramionami.
— Pan sądzi, że tu w pobliżu jest jakiś warsztat, w którym mogliby mi naprawić tłumik i wyregulować zapłon?
— Nie wiem. Ale powinna pani rozejrzeć się za takim warsztatem. O dziwo, kiwnęła głową, że zgadza się z moją uwagą. Tylko, że od
tej chwili znowu zaczęła mnie ignorować, rozmawiając wyłącznie z pa¬nem Kuryłłą. Ale ja byłem bardzo zadowolony, widząc radosną minę Kasi.

Nocna podróż kajakiem i wizyta Tomasza w ruinach obserwatorium

Deszcz ciągle bębnił w dach mojego domku. Wyjąłem z walizki ciepły sweter, wciągnąłem na siebie czarne obcisłe spodnie, przygotowałem przeciwdeszczową pelerynę. Sprawdziłem też, jak działa moja elektryczna latarka.
I ogarnęły mnie wątpliwości, czy w taką pluchę warto płynąć na drugą stronę jeziora. Przecież to już siódmy dzień mijał od dziwnej przygody Wiewiórki. Tajemniczy osobnik lub osobnicy, którzy dokonywali tam wówczas jakiejś podejrzanej czynności, być może zakończyli już swo¬je zadanie i zniknęli na zawsze... A zresztą, czy w taką pluchę chciałoby się im grasować w ruinach obserwatorium?
„Tak — odpowiedziałem na swoje wątpliwości. — Gdybym był złoczyńcą, właśnie taką noc wybrałbym na odwiedzenie ruin, przewidując, że będę tam mógł działać spokojnie i bezpiecznie".
Położyłem się więc na swoim wyrku, nakryłem kocem i spróbowałem zadrzemać, aby podczas nocnej wyprawy móc zachować pełną trzeźwość.
Obudziłem się krótko przed dwunastą. Po chwili odemknąłem drzwi i wyszedłem na dwór. Okno domku pana Kuryłły było ciemne, nie świeciło się także u Zenobii. Salamandra Kaśki leżała na trawie między jej domem a moim, wiosła stały oparte o ścianę. Zaniosłem kajak nad wodę i po chwili płynąłem przez jezioro czarne od nocy i deszczu.
Gęsty, nieprzenikniony mrok utrudniał orientację, wkrótce zniknął mi z oczu brzeg z ośrodkiem campingowym, a przeciwległy pozostał niewidoczny. Płynąłem więc niemal po omacku, rozgarniając równo wo-dę, aby kajak szedł prosto i zaniósł mnie do celu. Jazda w ciemności wydawała się długa, jak gdybym nigdy nie miał dobić do brzegu. Do-' okoła wciąż zalegała noc i szemrał deszcz. Po jakimś czasie zacząłem się obawiać, że kajak jednak zboczył z kursu i płynę wzdłuż brzegów aż na koniec jeziora, do młyna Topielec.
Pracowałem wiosłem nieustannie, lecz drugi brzeg wciąż pozostawał niewidoczny. Było tak ciemno, że ledwo widziałem dziób salamandry. Toń jeziora wydawała się przepaścią, doznawałem wrażenia, że za chwilę wychylą się z niej długie oślizłe macki, owiną się wokół mej szyi i pociągną mnie w głębinę.
Opis takiej sceny czytałem niedawno w jednej z książek angielskiego pisarza, lana Flemminga. Bohater jego powieści, nieustraszony James Bond, agent nr 007 angielskiego wywiadu, walczył z potworną piętnasto-metrową ośmiornicą. Ech, z kim ten Bond nie walczył i kogóż nie zwyciężał! Zlikwidował straszliwego Chińczyka zmieniającego tory amerykańskich rakiet kosmicznych, unicestwił szajkę, która chciała napromienio¬wać i zniszczyć amerykańskie zapasy złota. Bo — wyznać to trzeba — nieustraszony i niezwyciężony James Bond najczęściej unicestwiał niesamowite spiski, które zachodniemu światu rzekomo gotował świat socjalistyczny, co zresztą, podobnie jak owa ogromna ośmiornica, ist¬niało tylko w wyobraźni literackiej lana Flemminga.
Spopularyzowana przez film postać Jamesa Bonda stała się bożyszczem wielu ludzi na Zachodzie, zrodziła nawet zjawisko zwane „bondomanią". Niektórzy młodzi ludzie zaczęli nosić koszule a la Bond, kra¬waty a la Bond, chusteczki, pidżamy, portfele, wszystko — a la Bond. Ów niezwykły bohater miał ogromną siłę, zręczność i inteligencję, dzięki którym zawsze cało wychodził z wszelkich opresji. Posiadał również nie¬zwykły samochód kuloodporny, z wmontowanymi taranami pozwalającymi mu przewracać największe przeszkody.
„Ciekawy jestem — pomyślałem — co powiedziałby James Bond, gdyby zobaczył mój pokraczny wehikuł?"
Przerwałem rozmyślania. Oto z prawej burty zamajaczyła w ciemnościach czarna ściana, ciemniejsza od tła otaczającej mnie nocy. Zbliżyłem się do drugiego brzegu jeziora Jasień.
Wpłynąłem w zatoczkę zarośniętą wysokimi trzcinami. Wyskoczyłem na brzeg i wciągnąłem kajak w krzaki wikliny. O kilka kroków dalej ukryłem w krzakach również i wiosła.
Mrok i deszcz wciąż utrudniały orientację, nie miałem pojęcia, którędy należało iść do obserwatorium. Postanowiłem więc ruszyć wzdłuż brzegu aż do parku pałacowego. Zapamiętałem z Księgi strachów, ze tamtędy — aleją parkową — najłatwiej było dostać się do ruin.
Szybkim krokiem maszerowałem nad jeziorem. Krzaki się przerzedziły, trafiłem na aleję wysadzoną starymi grabami, która kończyła się u stóp niewysokiego wzgórza. A więc mimo ciemności zdołałem znaleźć ścieżkę na wzgórze, krętą, prowadzącą wśród krzaków i drzew.
Teraz zwolniłem tempo marszu. Gdybym się potknął o kamień lub korzeń, a pełno ich było pod nogami, ktoś mógłby to usłyszeć pomimo szelestu wywołanego deszczem.
Należało być ostrożnym i czujnym. Moja obszerna peleryna, po której spływały strużki wody, niekiedy ocierała się o gałęzie krzaków, zdjąłem ją więc i zwinąwszy, wsadziłem sobie pod pachę.
Tak jak opisano w Księdze strachów — ścieżka miała kilka zakrętów. Raptem krzaki rozstąpiły się i ujrzałem czarny łuk nad swoją głową: resztkę sklepionej bramy obserwatorium. Minąłem ją, wkroczyłem na kamienny podwórzec. Stąd można się było dostać do głównej części obserwatorium. Ale w mroku, bez zapalenia latarki, wątpiłem, czy zdołam tam trafić. Przyczaiłem się więc pod murem i nasłuchiwałem. Postanowi¬łem, że jeśli nie zauważę niczego podejrzanego, to za chwilę posłużę się latarką.
Słyszałem tylko monotonny szmer deszczu na starych murach. Już miałem przycisnąć guzik latarki, gdy nagle dobiegł mnie jakiś stuk. Jak gdyby od murów oderwał się drobny kamień i grzechocząc spadł na ziemię. Wstrzymałem oddech i nasłuchiwałem, lecz stuk nie powtórzył się więcej.
I znowu już niemal zdecydowałem się przycisnąć guzik latarki, gdy za bramą w krzakach coś głośno zaszeleściło. Może zbudził się jakiś ptak? Szelest powtórzył się, jak gdyby coś dużego przedzierało się przez gęste listowie. Potem zapadła cisza...
Grzechot spadającego kamienia doleciał do mnie z przodu, szelest liści usłyszałem za plecami. Doszedłem do wniosku, że jestem przesadnie czujny. Noc w ruinach, w sąsiedztwie gęstych krzaków, zawsze przynosi podobne odgłosy. Deszcz rozmywa stare mury, w krzakach buszują jeże. Jeśli będę tak ciągle wsłuchiwał się w nocne głosy, nie zrobię nawet kroku, nie zwiedzę ruin.
Przetarłem powieki. Czyżby wzrok zmęczył mi się od nieustannego wpatrywania się w ciemności? Po drugiej strome podwórza mury jak gdyby pojaśniały. Wyraźnie widziałem już otwór prowadzący do sąsied¬nich pomieszczeń, a przecież przed chwilą cała tamta strona pozostawała mroczna. Może noc stawała się widniejsza?
Otwór wciąż jaśniał nabierając żółtawego odcienia. Ktoś nadchodził świecąc latarką. Był w bocznych pomieszczeniach obserwatorium, ale otwór wyjścia gorzał już żółtym blaskiem elektrycznego światła, jeszcze chwila i ten ktoś znajdzie się na podwórzu.
Czmychnąłem za bramę i wcisnąłem się w krzaki. Wychyliwszy nieco głowę, mogłem widzieć przez bramę duży fragment podwórca.
Przez otwór z bocznych pomieszczeń wyszedł ktoś z silnym reflektorem. Szeroki krąg światła pełzał po murach, wędrował od ziemi do szczytu, jak gdyby ów ktoś szukał na cegłach jakiegoś napisu lub znaku. Nie widziałem go, bo reflektor był tak skonstruowany, że ten, kto go używał, pozostawał w ciemności, wypuszczając tylko z dłoni długi i ostry promień blasku.
„Boże drogi — zastanawiałem się gorączkowo — co to wszystko ma znaczyć?"
Tydzień już minął od przygody Wiewiórki. Czyżby co noc przycho¬dził tu ktoś i świecąc latarką szukał czegoś na murach? Dlaczego nie robi tego w ciągu dnia? Dostęp do ruin jest swobodny, każdy może je odwiedzać, ile razy zechce, i spędzać w nich tyle czasu, ile mu się podoba. Za dnia chyba łatwiej znaleźć znak na murach, a poszukiwania nie wzbu¬dzą niczyjego podejrzenia. Dlaczego więc ponawia on swoje odwiedziny?
Zamarłem i głębiej wcisnąłem się w listowie. Zgasło światło na po¬dwórcu. Usłyszałem zbliżające się kroki, tajemniczy osobnik przeszedł pod łukiem bramy i skierował się na ścieżkę. Gdy mijał mnie, oddalony zaledwie o trzy kroki, zobaczyłem czarny, nieprzemakalny płaszcz z kapturem. Twarz pozostawała niewidoczna, zresztą mrok nie pozwoliłby rozpoznać rysów.
Tajemniczy osobnik szedł dość szybko, wkrótce znalazł się za trzecim zakrętem ścieżki. Wtedy ostrożnie opuściłem krzaki i zacząłem skradać się za nim. „Dokąd on idzie? Czyżby do pałacu" — zastanawiałem się.
Już wszedł w alejkę parkową. Słyszałem wyraźnie zgrzyt żwiru pod jego butami.
Deszcz i ciemność okazały się teraz moimi sprzymierzeńcami. Szmer deszczu zagłuszał moje kroki, a ciemność czyniła mnie niewidocznym. Potężne graby obrastały aleje parku, biegłem od pnia do pnia, wciąż pozostając w dość bliskiej odległości od tajemniczego osobnika. A on szedł dość szybkim krokiem, nieświadomy, że skradam się za nim.
„Idzie do pałacu" — skonstatowałem, gdy już przed nami zamajaczyła czarna, ogromna sylweta. Okna pałacu były ciemne, paliła się tylko latarnia nad głównym wejściem. Wydawało mi się, że tajemniczy osobnik zmierza wprost do drzwi. Ale nie, przystanął, jak gdyby zawahał się. Potem nagle skręcił w boczną aleję i zaczął oddalać się od pałacu. Szedł znowu w głąb parku.
Aleja kończyła się przed niskim kamiennym murem, który obiegał niemal cały park pałacowy. Na chwilę zabłysło światło. Tajemniczy osobnik zapewne szukał dogodnego przejścia przez mur. Potem zgasił latarkę, wspiął się na kamienie i zniknął po drugiej stronie.
Zrobiłem dokładnie to samo co on. W tym samym miejscu wspiąłem się na kamienie i przeskoczyłem przez mur. Lecz gdy stanąłem po drugiej stronie, raptem silne ręce chwyciły moją głowę, czyjaś dłoń przycisnęła mi coś do ust. Ogarnął mnie duszący, okropny zapach, zabrakło mi tchu. Szarpnąłem się raz i drugi, ale uścisk nie ustępował. Dusząc się, chwyciłem w płuca ów mdlący zapach i wydawało mi się, że lecę gdzieś w przepaść, w czarną toń jeziora. Straciłem przytomność.

Tomasz odzyskuje przytomność, wyjaśnienia harcerzy i doktora


— Tak jest, pan nas nie docenia — podchwycił Tell. — Pan myśli, że my nie rośniemy, jesteśmy wciąż tymi samymi dwunastoletnimi chłop¬cami, których spotkał pan na Wyspie Złoczyńców. A przecież od tego czasu minęły dwa lata.
— I niejedną przygodę razem przeżyliśmy — dodał Wiewiórka tonem sędziwego starca, który młodym ludziom opowiada, jak to w czasach jego młodości wojowało się w różnych krajach.
— Ma się te zdolności detektywistyczne — zarozumiale stwierdził Sokole Oko. — Pan sądził, że nie zauważyłem dziwnego błysku w pań¬skim oku, gdy wziął pan do ręki tajemniczą tulejkę, a potem poprosił, żebyśmy zostawili panu Księgę strachów! Gdy tylko wyszliśmy od pana, powiedziałem do chłopaków: „Oho, coś się zaczyna". Tak powiedziałem, czy nie?
— Tak powiedziałeś — przytaknęli chórem.
— Nazajutrz jednak o mało nie zwiodła nas pańska obojętna mina, z jaką zwrócił nam pan Księgę strachów — ciągnął dalej Sokole Oko.
Zauważyłem jednak na pańskim biurku rozłożoną mapę Pojezierza Myśliborskiego. I ten fakt bardzo mnie zastanowił. „Czego pan Tomasz szukał na tej mapie?" — rozmyślałem po powrocie do domu. Tak mnie to pytanie dręczyło, że znowu wróciłem do pana. Ale mieszkanie było już zamknięte, pan wyjechał. Na drzwiach wisiała kartka dla listonosza: Proszę listy do mnie kierować na poste restante w Jasieniu. Trzeba by chyba być niedorozwiniętym, żeby nie pojąć, co się stało. W Księdze strachów wpadł pan na ślad jakiejś sensacyjnej sprawy i wyjechał pan do Jasienia.
— I wtedy przyszli do mnie — uzupełnił doktor. — Zaczęli mnie błagać, abym zrezygnował z wakacji nad morzem i zawiózł ich do Jasienia. Chcieli nawet sami tu przyjechać, lecz na to żadna mama się nie zgodziła. Obiecali mi udział w niezwykłych przygodach.
— Nie oszukaliśmy taty — powiedział Tell.
— A owszem. Przyznaję, że zaczyna się ciekawie — zgodził się doktor. — Więc zapakowałem chłopaków do swego Wartburga, wzięliśmy namioty, śpiwory i, jak pan widzi, jesteśmy tutaj. Jednego nie rozumiem: jak to się stało, że ja spałem w swoim namiocie, a w tym czasie chłopcy znaleźli się w parku?
— A widzi pan! — zawołałem. — Sam się pan przekonał, jacy oni są. To właśnie tak zawsze wyglądała moja opieka nad nimi. Pan położył się spać w głębokim przeświadczeniu, że oni robią to samo, a tymczasem chłopcy wyruszyli na nocną wyprawę.
— I odnaleźliśmy pana w niezbyt chwalebnej sytuacji — złośliwie stwierdził Sokole Oko.
— Jedno z drugim nie ma nic wspólnego — rzekłem. — Za to, że umie odnaleźliście, składam wam podziękowanie. Ale za nocną wyprawę bez wiedzy ojca należy się wam nagana.
— Koledzy! — wykrzyknął Wiewiórka. — Pan Samochodzik jeszcze odczuwa skutki omdlenia. Chodźmy stąd, bo tak marudzi, że nieprzyjemnie słuchać. Pan Tomasz okazuje się człowiekiem bez elementarnego po-czucia wdzięczności.
— Tak jest. Elementarnego poczucia wdzięczności — podchwycił Sokole Oko.
Wiewiórka zachichotał złośliwie.
— Następnym razem, jeśli znajdziemy pana zemdlonego, prawdopodobnie zostawimy pana na chłodzie i deszczu.
Doktor podniósł ręce do góry.
— Pokój, pokój. Pax, pax, panowie. Przestańmy się kłócić. Najwyższa pora zastanowić się nad sytuacją. Proponuję, panowie — tak właśnie, per „panowie", zwracał się doktor do chłopców — proponuję zaprosić pana Tomasza do naszego obozowiska, gdzie ja wypiję z nim dla rozgrzewki po kieliszku koniaku, a wy zaparzycie sobie herbatki.
Bardzo miłym człowiekiem był ojciec Tella. Bezpośrednim, serdecznym i koleżeńskim. Właśnie na stopie koleżeńskiej starał się utrzymać swoje stosunki z chłopcami.
Przyjąłem zaproszenie. Bo choć unikałem alkoholu, to właśnie dzisiaj wydawało mi się, że kieliszek koniaku dobrze mi zrobi. Noc była dżdżysta, a ja jakiś czas leżałem na mokrej od deszczu trawie.

Tomasz ratuje Hildę podczas burzy

W tym momencie dostrzegłem czerwony kajak płynący w kierunku Topielca. Rozpoznałem w nim Hildę, wiosłowała szybko, ile jej tylko sił starczało. Ale było to dla mnie oczywiste, że nie zdoła przed burzą schronić się na brzegu.
Raptem usłyszeliśmy głośny, narastający szum. Jeszcze sekunda i przy akompaniamencie potężniejącego szumu zobaczyłem, że drzewa po drugiej stronie jeziora zaczynają się zginać pod naporem wichru. Raptem z lasu wyskoczył na taflę jeziora ogromny wir powietrzny. Kotłowały się w nim liście i drobne gałązki. Wir powietrza sunął po jeziorze, wsysając w siebie wodę. Rozbełtawszy ją jak w potężnym wirniku, rozpylał wokół siebie rosę i bryzgi piany.
— Boże drogi! —jęknął Sokole Oko.
Zrozumiałem powód jego przestrachu. Trąba powietrza i wody leciała wprost na czerwony kajak. Widzieliśmy, że dziewczyna próbowała uciec z drogi wiru, ale wysiłki jej były próżne. Zanim zdołałem krzyknąć, trąba wirującej wody zwaliła się na kajak, a zarazem porwała go w swój okropny taniec. Kajak uniósł się do góry, jakby pchnięty od spodu ogromną siłą. Powietrzna trąba przewróciła go razem z Hildą i wir pomknął dalej, ale wówczas zwaliło się na jezioro potężne uderzenie wiatru. Woda wzburzyła się, wyrosły na niej wielkie fale. Porwane wiatrem drobne cząsteczki wody zamgliły jezioro. Wicher runął na mnie i gdybym nie upadł na ziemię, rzuciłby mnie o pnie
drzew w lesie. Sokole Oko czepiał się krzaków wikliny i tak pozostał, trzymając się gałęzi, dopóki nie minęło pierwsze, zawsze najsilniejsze uderzenie wiatru. Nie słyszeliśmy własnych głosów, pęd powietrza wpadał w rozwarte od krzyku usta i dusił. W oczy biły krople wody, oślepliśmy. Za naszymi plecami z trzaskiem łamały się wierzchołki drzew w lesie.
A potem pochłonęły nas potoki ulewy. Strugi wody lały się na nas jak z potężnego kubła, a wiatr porywał wodę i chłostał nią jak biczem. Zgięty od naporu wiatru, niemal na czworakach dopadłem wehikułu. Wśliznąłem się do jego wnętrza i puściłem w ruch silnik.
Jeszcze chwila i mój samochód potoczył się w stronę wzburzonej wody.
Fale jeziora z głośnym szumem wpadały na brzeg i rozbryzgiwały się. Nie widziałem dalej niż na kilka metrów, bo ulewa opadła na świat jak gęsta zasłona. Wehikuł zderzył się z ogromną falą, która jego przód uniosła do góry lekko jak piórko; samochodem zakołysało. Przestraszyłem się, że silna fala odrzuci wehikuł na brzeg, lecz już pracowała turbina, która okazała się silniejsza od naporu fali. Kołysząc się na wodzie wehikuł parł naprzód, a migające na szybie wycieraczki pozwalały rozejrzeć się po wzburzonej toni.
Czerwony kajak przewrócił się na środku jeziora, na Wysokości miejsca, gdzie ćwiczyłem dżudo. Płynąłem tam całą mocą silnika ferrari 410, ale gdy znalazłem się na środku jeziora, nie zobaczyłem czer¬wonego kajaka. Czyżby utonął wraz z Hildą?
Zrobiłem ogromne koło wciąż kołysany falami. Wreszcie dojrzałem Hildę, a raczej czerwony, odwrócony do góry dnem kajak. Leżał na wodzie nieco bardziej na prawo ode mnie, bliżej Topielca. Zapewne niosła go tam wichura.
Dodałem gazu, silnik ryknął straszliwie, za samochodem woda zagotowała się jak w kotle czarownic. To turbina, otrzymawszy dodatkowe obroty, rozbijała wodę w drobny pył.
Po kilkunastu sekundach byłem już w najbliższym sąsiedztwie czerwonego kajaka. Hilda jedną ręką trzymała się przewróconego kajaka, a drugą wyciągała w moją stronę.
Dokonałem skrętu kierownicą i podpłynąłem do niej prawym bokiem wehikułu. Na chwilę puściłem ster i zostawiłem silnik na wolnych obrotach. Otworzyłem drzwi i przykucnąwszy w nich, chwyciłem wy¬ciągniętą rękę dziewczyny. Po chwili — mokra, zmęczona, z trudem
łapiąc oddech — wpół leżała we wnętrzu wehikułu. A ja skierowałem się tam, gdzie brzeg był najbliżej, to jest do ruin młyna Topielec. W krzakach na brzegu pozostał Sokole Oko, lecz nie martwiłem się
0 niego, nie groziło mu już żadne niebezpieczeństwo, co najwyżej moknął. Ja zresztą także miałem przemoknięte ubranie. Przewidywałem, że chłopiec albo już pomknął do niedalekiego obozu, albo zauważywszy, że popłynąłem do Topielca, przybiegnie tam brzegiem jeziora.
— To był prawdziwy tajfun — odezwała się po niemiecku Hilda. — Uważam się za dobrą pływaczkę, lecz wolałam się trzymać przewróconego kajaka. Ten straszliwy pęd powietrza po prostu dusił, a fale mnie zalewały. Dziękuję za pomoc. Zjawił się pan w samą porę.
Usiłowała się uśmiechnąć, ale była chyba jeszcze zbyt przerażona
1 przemęczona. Ten uśmiech wypadł bardzo blado, wyglądał raczej na płaczliwe skrzywienie ust.
— Zatrzymamy się w ruinach młyna. Muszę zaczekać na swego przyjaciela, który został na brzegu — powiedziałem również po nie¬miecku. — A potem odwiozę panią do pałacu.
Włączyłem ogrzewanie w samochodzie i wyjechałem na piaszczysty brzeg w Topielcu, a potem, gniotąc wehikułem ogromne pokrzywy, parłem do mostu na drodze obiegającej jezioro.

Powstaje Związek Tajemniczej Szachownicy

— Co do mnie — podjęła wątek — postanowiłam jeszcze kilka dni pozostać w Jasieniu. Będę usiłowała prowadzić dalej poszukiwania. Pan Tomasz obiecał mi pomagać.
Fryderyk podszedł do Hildy, ukłonił się i pocałował ją w rękę.
— Czy przyjmie pani pomoc również i ode mnie?
Hilda znowu się zawahała i spojrzała na mnie, nie wiedząc, czy w moich planach leży pomoc trzecich osób. A ja musiałem powiedzieć to, co wynikało z sytuacji.
— Nie mam monopolu na pomoc dla panny Hildy. Wydaje mi się, że nie wolno zrezygnować z niczyjej rady w tak skomplikowanej i trudnej sprawie.
— W takim razie dziękuję panu. Przyjmuję pomoc — Hilda uścis¬nęła dłoń Fryderyka.
I tak kolejno z pomocą Hildzie ofiarowali się doktor, chłopcy, a na końcu Zenobia z Kasią. Zenobia uczyniła to z wyraźnym ociąganiem się i prawdopodobnie tylko ze względu na Fryderyka.
— A pan? — Hilda zwróciła się do pana Kuryłly, który stanął na boku i milczał ponuro, jak gdyby obrażony, że nikt nie zwraca na niego uwagi. — Zapewne w tej sytuacji, gdy uważa pan nas za szpiegów, nie podtrzyma pan swej propozycji okazania mi pomocy?
Kuryłło aż pokraśniał z zachwytu.
— Więc jednak! — wykrzyknął. — Państwo słyszą? Więc jednak zwraca się pani o pomoc do Kuryłły. Przysięgam — zawołał — że ja pani nie zawiodę!
To mówiąc Kuryłło rzucił się do Hildy i pocałował ją w rękę z głośnym cmoknięciem.
— Co do tego podejrzenia o szpiegostwo — wyjaśnił po chwili — proszę tego nie brać sobie do serca. Ja jestem podejrzliwy z natury rzeczy, jeśli się tak można wyrazić.
— Słyszy pan? — zwróciła się Zenobia do Fryderyka. — Zagadka jest jedna, a detektywów tysiące. Czy nie podusimy się w tym tłoku?
Fryderyk odpowiedział z humorem:
— W takim razie może założymy międzynarodowe towarzystwo do rozwiązania zagadki tajemniczej szachownicy?
— A tak, tak, to piękny pomysł — podchwycił doktor. A gdy
przetłumaczyłem chłopcom i Kasi propozycję Szwajcara, Tell, Wiewiórka i Sokole Oko zaczęli rywalizować w wymyślaniu najlepszych nazw dla naszej organizacji. Zwyciężyła Kasia.
— Zorganizujemy Związek Tajemniczej Szachownicy — powiedziała.
Przyjęliśmy tę nazwę. Na prezesa Związku Zenobia wysunęła kandydaturę Fryderyka, Hilda zaś zaproponowała swoją kandydaturę tłumacząc, że goście mają pierwszeństwo.
Pan Kuryłło z kwaśną miną oświadczył:
— Nie mam nic przeciw kandydaturze pana Fryderyka, lecz wydaje mi się, że prezesem naszego Związku powinien zostać ktoś z doświadczeniem detektywistycznym, a jednocześnie znający stosunki w naszym kraju. To bardzo ułatwi nam działanie.
Fryderyk wycofał swoją kandydaturę. Na placu boju o godność prezesa pozostał tylko Kuryłło, którego wybraliśmy w końcu przez aklamację.

Kuryłło zostaje na wieży w Dolsku z osami

Nagle dodałem gazu i zacząłem wyprzedzać wóz Fryderyka i wartburga doktora. Piszcząc hamulcami i trąbiąc ostro zagrodziłem im dalszą drogę.
— Co się stało? — zawołał doktor wyskakując z samochodu. Z forda wyjrzały ciekawie główki chłopców i Kasi.
— Proszę państwa, gdzie jest pan Kuryłło? — zapytałem. Rozejrzeli się zdumieni po sobie, po wnętrzach samochodów. Kuryłły nie było wśród nas. Ja również dopiero przed chwilą uświadomi¬łem sobie, że nie widziałem, aby pan Kuryłło wsiadał do któregoś z wozów. Stało się dla nas oczywiste, że pozostał w wieży kościoła w Dolsku.
Zawróciliśmy i pomknęliśmy z powrotem. Zatrzymaliśmy się przy cmentarzysku kościelnym i pobiegliśmy na górę.
— Ratunku!... Ratunku! — usłyszeliśmy rozpaczliwy głos Kuryłły, a potem z otworu na drugim piętrze wyjrzała jego głowa.
Dostawiliśmy drabinę i pan Kuryłło pośpiesznie zsunął się w dół. Za nim wyleciał wirujący kłąb os.
— O Boże, Boże! — jęczał „postrach gastronomii". — Jeszcze chwila, a byłyby mnie żywcem pożarły. Na szczęście zarzuciłem marynarkę na twarz i głowę.
Ale i tak kilka os zdołało się dobrać do pana Kuryłły. Ugryzły go w policzek, który spuchł mu tak bardzo, że niemal zniknęło mu jedno oko. Natomiast drugie spozierało na nas z ogromną podejrzliwością.
— Zostałem na górze, bo zainteresowały mnie kamienie układające się w szachownicę — opowiadał. — Nawet nie zauważyłem, kiedy zeszliście. A potem, gdy chciałem zejść, drabina już była odstawiona.
— Nie wiedziałem, że pan tam pozostał. I dlatego odstawiłem drabinę — sumitował się Sokole Oko.
Kuryłło pogroził mu.
— A może zrobiłeś to specjalnie, hę? Może chciałeś wyeliminować mnie z poszukiwań, co?
— Ależ nie. To była omyłka — tłumaczył się chłopiec. „Postrach gastronomii" zerknął do lusterka i złapał się za głowę.
— O Boże, Boże, jak ja wyglądam? Pan jest lekarzem, prawda? — zwrócił się do ojca Tella.
Doktor obejrzał jego spuchnięty policzek.
— Jad os jest groźny, ale pan został ugryziony tylko dwukrotnie. Opuchlizna minie do jutra.
Twarz Kuryłły przypominała ciasto, które uciekło z donicy w jedną stronę. Skrzywił się jeszcze bardziej i łypnął na nas swym jednym okiem.
— Nie szanujecie swojego prezesa — rzekł prostując się i przybierając wyniosłą postawę. Wyglądał teraz jak mała purchawka z krzywo wyrośniętym łebkiem. — Powiadam wam, że jeśli tak będzie dalej, nie rozwiążemy zagadki tajemniczej szachownicy.
Dumnie wyprostowany skierował się do forda Fryderyka i rozsiadłszy się na przednim miejscu, rozkazał:
— A teraz na Polanę.
_________________
Drużyna 2

Nasze forum na facebooku: ./redir/facebook.com/pansamochodzikforum
Nasza forumowa geościeżka keszerska: ./redir/pansamochodzik.net.pl/viewtopic.php?p=240911#240911

  
 
 
Szara Sowa 
Ojciec Zarządzający



Pomógł: 153 razy
Wiek: 57
Dołączył: 24 Paź 2008
Posty: 48391
Skąd: Poznań
Wysłany: 2017-01-31, 10:10:21   

Śmierć i zmartwychwstanie Sebastiana

Z nieprzeniknionego cienia drzew wyłonił się żałobny kondukt. Na przedzie kroczył Sokole Oko, na wyciągniętych rękach niosąc martwego Sebastiana, a za nim szła płacząc Kasia. Zamykał kondukt pochlipujący Wiewiórka, który ronił łzy nie bacząc, że powinien zachować się jak dorosły mężczyzna.
Objąłem dziewczynkę ramieniem, starając się dodać jej otuchy. I tak powróciliśmy do obozu, w ciszy i smutku. Dogonił nas doktor, bo — jak się okazało — i on odbył spacer na górę zamkową. Chciał obejrzeć Sebastiana, ale Kasia nie pozwoliła, histerycznie piszcząc: „Nie ruszajcie mojego Sebastiana! Nie ruszajcie mojego pieska" i odebrała zwłoki psa od Sokolego Oka. Rycząc wniebogłosy zaniosła je
sama do obozu i położyła ostrożnie przed swoim namiotem. Chłopcy nakryli Sebastiana kocem.
W obozie był już Fryderyk, zapalił lampę campingową i postawił ją w sąsiedztwie okrytego kocem pieska. Usiedliśmy wianuszkiem dookoła. Kasia wciąż płakała i ten jej płacz ściskał nas za gardło.
Chłopcy skryli się poza zasięgiem światła lampy, żeby nie widać było ich oczu. Podejrzewałem, że i oni mieli wielką ochotę do płaczu. Nawet Zenobia pociągnęła parę razy nosem.
Byłem ciekawy, jak wyglądały okoliczności śmierci Sebastiana, bo przecież jeśli pies struł się boczkiem, to dziwne było, że zdechł tak nagle.
Chciałem tymi wątpliwościami podzielić się z Kasią, ale ona ciągle płakała i nie śmiałem drażnić jej pytaniami.
— To była bardzo sympatyczna psina — odezwał się doktor.
— Tak jest — podchwycił Fryderyk. — Nie tylko miła, ale i bardzo piękna psina.
Kuryłło westchnął i rzekł filozoficznie:
— Nikt, ani człowiek, ani pies, nie zna swego dnia i swej godziny. Ot, biega po świecie takie stworzenie, skacze, szczeka, raduje się życiem i raptem, jak nożem uciął. Marność, marność wszystko.
— Ach, jaki to był odważny pies — stwierdził Sokole Oko.
— I jak pilnie węszył — dorzucił Wiewiórka. Zenobia dodała:
— Wybredny był. Byle czego nie chciał zjeść. Jajecznicą wzgardził, a boczek zapewne mu zaszkodził.
Kasia zachlipała:
— Po co ja mu dałam ten boczek? Gdybym wiedziała, że to się tak skończy, nigdy bym tego nie zrobiła...
— Niestety, nie jestem weterynarzem - usprawiedliwiał się doktor — i trudno mi wyjaśnić to smutne wydarzenie...
— Bardzo lubiłam Sebastiana — szepnęła Hilda.
Tak rozmawialiśmy, a przed nami nakryty kocem leżał na trawie biedny piesek. Pod kocem rysowało się jego długie ciało i wystawał ogon podobny do kijanki. Kasia ciągle popłakiwała, raz ciszej, to znów głośniej. I przez ten jej płacz czuliśmy się jeszcze gorzej.
— A może jednak pozwolisz, Kasiu, że ja obejrzę twego pieska? — nieśmiało rzekł doktor.
— Och, nie, nie ruszajcie go! — krzyknęła rozpaczliwie Kasia.
— Tak, tak, niech spoczywa w spokoju — przytaknął Kuryłło. Wtem wystający spod koca ogon — poruszył się. W lewo,
a później w prawo. Sebastian zamerdał ogonem, drgnął pod kocem i po chwili zaczął spod niego wypełzać jak długa liszka.
Byliśmy tak zdumieni, że nikt z nas nie powiedział ani słowa.
W napięciu i ciszy oglądaliśmy to zmartwychwstanie.
Pies wylazł spod koca, przeciągnął się, ziewnął, wysunął z pyska czerwony język i oblizał nim swój czarny nos.
— Przecież ten pies żyje! — wykrzyknął wreszcie doktor. Tell z dezaprobatą pokiwał głową.

Pogoń przez jezioro za Kuryłłą

— O, tam, tam!... Ucieka! Ucieka! Łajdak! Drgnąłem i ostrze brzytwy ciachnęło mnie w policzek.
— Ukradł łódkę i ucieka! — wołał Fryderyk, wskazując palcem kogoś na jeziorze.
Spojrzałem w tym kierunku i zobaczyłem, że ku drugiemu brzegowi zmierzała łódka, w której wiosłował człowiek objuczony plecakiem. Często oglądał się za siebie, jak gdyby obawiał się pogoni. Jeszcze raz się obejrzał na nasz obóz i wtedy rozpoznałem go. Był to pan Kuryłło.
— Uciekł... Uciekł... — powtarzał z wściekłością Fryderyk. — Uciekł ten łajdak...
Nigdy dotąd nie widziałem Fryderyka tak rozwścieczonego. Po¬wiedziałbym: nigdy dotąd nie widziałem go nawet rozgniewanego. Zawsze zachowywał się jak dżentelmen, był miły, uprzejmy, przyjazny, często uśmiechał się. A teraz — w tym jednym momencie — ukazał mi się zupełnie odmieniony. W stronę odpływającego Kuryłły rzucał wściekłe słowa, zaciskał pięści w bezsilnej złości.
Raptem skoczył do swojego samochodu. Gwałtownym ruchem szarpnął drzwiczki. Usłyszeliśmy szum silnika i ford potoczył się wzdłuż brzegu.
— Panie Fryderyku! Panie Fryderyku! — zawołała Zenobia i pobiegła za autem. Ale Fryderyk nie słyszał czy też nie chciał słyszeć jej wołania. Samochód jeszcze przyśpieszył.
Zdumiony stałem obok swego wehikułu. W jednej ręce trzymałem brzytwę, a w drugiej miałem ręcznik. Nie zdawałem sobie sprawy, że
po zranionym policzku leci krew i ścieka mi na szyję. Wyglądałem, jakby mi ktoś gardło poderżnął.
— Boże drogi — jęknęła na mój widok Hilda.
— Bandaże! Bandaże! Dajcie bandaże! — krzyknął doktor i znik¬nął w namiocie, gdzie znajdowała się apteczka.
Tymczasem pan Kuryłło podpływał już do drugiego brzegu. Od skraju lasu dzieliło go najwyżej dwadzieścia metrów. Nagle ogromny ford Fryderyka, wziąwszy rozpęd, stoczył się ze skarpy wprost do wody. Ciężka maszyna z wielką siłą upadła w jezioro i niemal całkowicie skryła się pod wodą, rozbryzgując wokół wysokie fale.
— Jezus Maria! — rozpaczliwie pisnęła Zenobia.
Ale ford już wynurzył się jak piłka gumowa. Ukryta w nim turbina zaczęła pracować i samochód płynął przez jezioro, pozostawiając za sobą białą smugę piany.
Zenobia skakała na brzegu i klaskała w ręce.
Odrzuciłem ręcznik i brzytwę. I tak jak stałem, w pidżamie, w pan¬toflach rannych, z zakrwawioną szyją skoczyłem na siedzenie swe¬go wehikułu. Zapuściłem silnik i skierowałem się w stronę jeziora. Gdy mijałem Zenobię, ta przestała klaskać i szarpnęła drzwiczki z drugiej strony auta. Jechałem wolno, więc zdołała wskoczyć na miejsce obok kierowcy.
— Proszę jechać wzdłuż brzegu. Tam dalej jest droga — rozkazy¬wała. — Ominiemy jezioro i dogonimy ich w losie.
Nic nie odpowiedziałem, tylko przyśpieszyłem biegu. Zbliżaliśmy się do skarpy i wtedy Zenobia zorientowała się, że zamierzam zrobić to samo, co Fryderyk.
— Niech się pan nie wygłupia! — wrzasnęła / przerażeniem. Nie zdążyła nic więcej powiedzieć. Wehikuł runął na taflę jeziora.
Podobnie jak samochód Fryderyka, na krótką chwilę niemal całkowicie zniknął pod wodą. Wzburzone jezioro nakryło nas, wewnątrz auta zrobiło się ciemno. Błyskawicznie puściłem w ruch turbinę. Jeszcze kilka sekund i wokół nas pojaśniało, spiętrzone fale kołysały się poniżej okien. Wehikuł wypłynął na jezioro. Zenobia ochłonęła z przerażenia.
— To z pana taki numer? — powiedziała z trudem łapiąc oddech.
Puściłem w ruch wycieraczki i oczyściłem szybę z wody. Zobaczyliśmy, że Kuryłło już wyszedł na brzeg. Obejrzał się, dostrzegł płynące¬go forda i mój wehikuł. Wtedy natychmiast dał nura w krzaki nadbrzeżne i zniknął nam z oczu.
Fryderyk był już na środku jeziora i zapewne robił wszystko, żeby jak najszybciej znaleźć się na drugim brzegu. Ale jego samochód był szeroki i ciężki, przód stawiał duży opór fali. Inaczej przedstawiała się sprawa z moim wehikułem, który miał kształt czółna. Gdy jeździł na kołach, wydawał się przez to śmieszny i brzydki, na wodzie jednak rozwijał większą szybkość.
Przycisnąłem pedał gazu, turbina zaczęła obracać się z taką prędkością, że rozbita woda tworzyła za samochodem mgiełkę maleńkich kropelek. I mój wehikuł powoli doganiał ogromnego forda.
Fryderyk obrócił głowę w naszą stronę. Nie widziałem jego twarzy, ale wyobrażam sobie, jak bardzo był zdumiony. Zdziwienie malowało się także na twarzy Zenobii.
— Skąd ma pan ten samochód? — zapytała.
— Ze składnicy złomu — odparłem bez namysłu.
Wzruszyła ramionami.
— Pański samochód potrafi to samo, co ford Fryderyka, ale nie jest nowoczesny — stwierdziła.
— Nie zamieniłbym się z Fryderykiem. Widzi pani, doganiamy go... Prawie równocześnie dobiliśmy do brzegu i wyjechaliśmy na piaszczystą łachę.
Ford wpadł w nadbrzeżne krzaki łamiąc je jak potężny czołg. Przedarł się przez nie i stanął na piaszczystej drodze, która zbliżała się w tym miejscu do jeziora i znowu ginęła w lesie.
Pojechałem śladem forda przez połamane krzaki i stanąłem na drodze obok niego. Fryderyk uchylił okna, rozkazująco zawołał do mnie:
— Niech pan jedzie w lewo, a ja w prawo! Nie wiadomo przecież, w którą stronę uciekł ten łajdak!
Nawet nie zdążyłem zapytać: „A właściwie dlaczego my go ścigamy?". Zenobia otworzyła drzwiczki wehikułu i w biegu wskoczyła do forda. Odjechali drogą w prawo i zniknęli między drzewami.
Zrobiłem obrót kierownicą i pojechałem w lewo, rozglądając się na wszystkie strony.
Znajdowałem się w rzadkim sosnowym lesie, nikt nie mógł się tu skryć przed moim wzrokiem. Nie upłynęło kilka minut, gdy zobaczyłem przed sobą idącego z plecakiem pana Kuryłłę. Zdawał sobie spra¬wę, że nie schowa się przed mną. W każdej chwili mogłem go dopędzić wehikułem.
Na jego miejscu potrafiłbym chyba uciec. O czterdzieści metrów dalej przecinał las tor kolejowy, na którym grupa robotników zmieniała podkłady. Właśnie przejeżdżał tamtędy pociąg, zwolnił biegu i ostrożnie przebywał miejsce robót. Gdyby pan Kuryłło wskoczył na stopień wagonu, nie zdołałbym go schwytać. Ale Kuryłło zapewne bał się ryzykować. Zresztą może nie potrzebował uciekać?
Przystanął na drodze, a ja podjechałem do niego i wysiadłem z wehikułu.
— Panie Kuryłło — odezwałem się — co się stało? Popatrzył na mnie z przerażeniem.

Tomasz pokonuje Zenobię chwytem judo

A mnie nagle ułożył się w głowie żartobliwy wierszyk. Coś mnie podkusiło, żeby go wyrecytować:
Zachciało się raz Zenobii
Rzucić swoje stare hobby.
Bo to chyba pachnie nudą
Ciągle się zajmować dżudo.
Na tym kończy się limeryk
— Jej hobby stał się Fryderyk.
Doktor roześmiał się, pan Kuryłło raczył się uśmiechnąć. Tylko Zenobia nie okazała poczucia humoru. Zacisnęła usta i z groźną miną zbliżyła się do mnie.
— Pan naprawdę myśli, że ja przestałam się zajmować dżudo? — powiedziała, zachodząc mnie od tyłu.
Spodziewałem się ataku. Jak nakazywał podręcznik, starałem się zachować dobrą postawę. Tułów miałem wyprostowany, a nogi znajdowały się w lekkim rozkroku. Udawałem jednak, że nie zauważam manewru Zenobii. Raptem ona chwyciła mnie z tyłu, próbując zrobić tak zwany „tylny pas", który miał mnie przewrócić na ziemię.
Zenobia nosiła spodnie. Lewą ręką chwyciłem ją za nogawkę na wy¬sokości kolana i zrobiłem obrót w lewo, jednocześnie postawiłem lewą nogę za jej lewą nogą. Potem już tylko wystarczyło nacisnąć kolanem na jej nogę i ramieniem na ramię...
Nie spodziewała się kontrataku. Do tej pory tak łatwo przychodziło jej przewracać mnie na ziemię. A teraz tylko chwila i... jak długa leżała na miękkiej łączce.
— A jednak porzuciła pani swoje stare hobby — stwierdziłem. Chciałem jeszcze dodać coś złośliwego, lecz zauważyłem, że w czasie
upadku jakiś czarny przedmiot wysunął się z kieszeni Zenobii. Był to pistolet, tak zwana tetetka, który poznałem po charakterystycznym kształcie.
Zenobia także spostrzegła zgubę. Przekręciła się na trawie w taki sposób, że zakryła sobą pistolet i wsunęła go do kieszeni.
— Pan mnie oszukał — powiedziała aż blada ze złości, podnosząc się z łąki. — Pan zna dżudo. Nienawidzę pana — syknęła.
Załamałem ręce w udanej rozpaczy.
— Jakże to tak? Okazałem się stuprocentowym mężczyzną, lecz zamiast zachwytów budzę nienawiść?
— Bo nie wolno mnie oszukiwać! — zawołała. Na twarz jej wrócił rumieniec. Zauważyłem, że dotknęła ręką kieszeni, jakby upewniając się, czy ma w niej pistolet.
Z góry dobiegł nas radosny wrzask chłopców, ze szczytu wzgórka widzieli oni moje zwycięstwo nad Zenobią. Ich triumfujący wrzask sprawił mi dużą przyjemność. A więc nie poszły na marne ćwiczenia w krzakach nad jeziorem.


Zenobia trzyma Tomasza na muszce

— A Zenobia? Jaką rolę odgrywa Zenobia? — zapytałem siebie półgłosem.
Jakby w odpowiedzi na moje słowa oślepił mnie błysk latarki elektrycznej. Znajomy głos rzekł ironicznie:
— No tak, Zenobia. Że też dopiero w tej chwili przyszła panu na myśl Zenobia!
To ona oślepiła mnie latarką.
— Niech pani zgasi latarkę! — zawołałem. — Przecież nic nie widzę.
— Właśnie o to chodzi — odpowiedziała.
Opuściła jednak z mej twarzy promień elektrycznego światła. Ale w dalszym ciągu pozostawałem w ostrym blasku jej latarki.
— Ręce do góry! — krzyknęła groźnie.
W lewej dłoni trzymała latarkę, a w prawej... pistolet wymierzony w moją pierś.
— Ręce do góry! — powtórzyła rozkaz.
Nie wiedziałem — żartuje czy też rozkazuje poważnie. Nie pozo¬stawało mi jednak nic innego, jak podnieść ręce do góry. Twardy głos Zenobii przekonywał mnie raczej, że z pistoletu gotowa zrobić użytek, jeśli nie zastosuję się do rozkazu. Nie jestem tchórzem, ale przecież sam widziałem, jak z jej kieszeni wypadł pistolet „TT"
— O tak, właśnie tak, Panie Samochodzik. Ręce proszę trzymać nad głową. Jedno ich drgnienie i nigdy już nie zobaczy pan światła żadnej latarki. Jesteśmy dość daleko od naszego obozu. Strzał ten usłyszą, ale gdy przybiegną tutaj, znajdą tylko pańskie martwe ciało. A ja przez las zdołam niezauważenie powrócić do obozu, gdzie myślą, że już śpię w swoim namiocie. Przyłączę się do nich i będę wraz z innymi zastanawiała się, kto pana zastrzelił.
— Pani chyba żartuje...
— To mógłby być żart dopóty, dopóki pan nie zauważył pistoletu, który wysunął się z mojej kieszeni. A poza tym pan już mi przeszkadza. Utrudnił pan Fryderykowi rozprawienie się z Kuryłłą i to zdecydowało, że postanowiłam wyeliminować pana z gry. Ma pan przed sobą jeszcze minutę życia. Niech pan robi rachunek sumienia.
— Proszę pani — odezwałem się, aby zyskać na czasie i przemyśleć sposób ratunku. — Może jednak obejdzie się bez strzelaniny? Może jakoś się dogadamy?
— Co? Mam z panem wchodzić w spółki? Wystarczy, że Fryderyka dopuściłam do swoich interesów. On okazał się sprytniejszy od pana.
„Muszę zyskać na czasie — myślałem rozpaczliwie. — Muszę zmu¬sić ją do dłuższej rozmowy. Nagle dam nura w las, może uda mi się zniknąć w mroku, zanim dosięgnie mnie kula".
— Pani Zenobio — rzekłem błagalnie — zdaję sobie sprawę, że przegrałem. Zostałem przez panią skazany na śmierć...
— Tak jest, pozostaje panu jeszcze pół minuty życia.
— Skazaniec ma zawsze prawo do wyrażenia jednej prośby...
— Jaką pan ma prośbę? — zapytała nieufnie.
— Zanim zginę, chciałbym poznać prawdę. Proszę, aby mi pani wyjaśniła, kim jest Fryderyk? I czego on naprawdę chciał od Kuryłły?
Zenobia zaśmiała się cicho.
— Niestety, nie mogę spełnić pańskiej prośby. Za chwilę przycisnę cyngiel i stanie się pan martwy. Nie spełnię zaś prośby dlatego, że... — znowu zaśmiała się — sama nie wiem, o co chodzi w tej dziwnej sprawie.
To mówiąc przycisnęła cyngiel pistoletu. Błysnął niebieski płomyk, od którego zapaliła papierosa. Pistolet okazał się zapalniczką.
Opuściłem ręce i dotknąłem dłonią czoła. Było mokre od potu. Naprawdę wierzyłem, że ona mnie zastrzeli.

Nocny atak człowieka żaby, próba porwania Kuryłły


Zbudziłem się w środku nocy. Nie wiem, co spowodowało przebu¬dzenie Może jakiś podejrzany szmer? A może szczeknięcie Sebastiana w namiocie Zenobii?
Usiadłem i wyjrzałem przez uchylone okno. Dookoła wciąż zalegał mrok i tylko jasne dachy namiotów bielały w ciemnościach. Od strony jeziora dochodził plusk wody i szelest rozkołysanych wiatrem trzcin.
Już chciałem znowu wygodnie wyciągnąć się na siedzeniach wehi¬kułu, lecz raptem wydało mi się, że dostrzegam niewyraźny ruch między namiotami. Jak gdyby jakiś cień przesuwał się tamtędy. Cień zbliżał się do mnie i wkrótce obok wehikułu stanęła Kasia.
Zauważyła moją twarz w oknie samochodu, podeszła bliżej i szepnęła mi do ucha:
— Pan też słyszał?
— Nie, nic nie słyszałem...
— To dlaczego pan nie śpi?
— Sam nie wiem, czemu się obudziłem.
— A mnie zbudziło szczeknięcie Sebastiana. A potem usłyszałam zduszony krzyk. Ciotka spała jak kamień, nie chciałam jej budzić. Rozsznurowałam drzwi namiotu myśląc, że może Sebastian pobiegnie zobaczyć, co go zaniepokoiło. Ale pan wie, jaki jest Sebastian. Skorzystał z okazji i czym prędzej wcisnął się na moje miejsce do śpiwora. On bardzo lubi ciepło. Więc przyszłam tu, żeby pana zbudzić. Wiem, że na biwaku trzeba być czujnym.
— Ech, nie należy przesadzać z tą czujnością — ziewnąłem. — To przecież spokojna okolica.
W tym momencie usłyszeliśmy głośny plusk, jak gdyby rzuciła się w wodzie jakaś ogromna ryba.
— Słyszał pan? — jęknęła przerażona dziewczynka.
Chwyciłem latarkę elektryczną i wyskoczyłem z samochodu. Skinąłem ręką na Kasię, aby pozostała na miejscu, a sam pobiegłem na koniec półwyspu. Kasia nie dostrzegła mego gestu i co sił pędziła za mną.
Oto i koniec półwyspu. Dostępu do wody broniła ściana trzcin. To tutaj Tell napotkał wczoraj jakiegoś człowieka.
Przesunąłem guziczek w latarce. Na połamane trzciny padł szeroki promień światła.
— O, Boże! — piskliwie wrzasnęła Kasia.
Tuż przy brzegu przykucnął jakiś straszliwy stwór. Siedział jak żaba na tylnych nogach, wspierając się przednimi. Jego zielonkawe, śliskie ciało lśniło w blasku latarki, ogromne oczy na szkaradnym pysku patrzyły na mnie groźnie. Miałem przed sobą człowieka w stroju płetwonurka.
— Ratunku! Ratunku! — wrzeszcząc przeraźliwie Kasia uciekała co sił.
W mgnieniu oka dostrzegłem jakiś podłużny kształt w trzcinach. Była to gumowa łódeczka, w której leżał bezwładnie ludzki kształt.
Zrobiłem krok w kierunku łódeczki i wtedy człowiek-żaba skoczył na mnie. Jego ręce objęły mnie w silnym uścisku usiłując przewrócić na ziemię.
Świetnie znał dżudo. Nie wiem nawet, jakiego chwytu użył, aby mnie obalić. Raptem znalazłem się na ziemi, a nade mną pochyliła się przerażająca maska ze szkłami, przez które patrzyły na mnie czyjeś wrogie oczy. Przycisnął mnie do ziemi całym swym ciężarem, lewą dłonią chwycił za gardło, usiłując dusić. Prawą pięść podniósł do cio¬su, aby uderzeniem w głowę spowodować moje zamroczenie.
W ostatniej chwili zdołałem chwycić go lewą ręką za prawy nadgarstek, przez co osłabiłem uderzenie. Wytężyłem wszystkie siły i zdołałem odrzucić go na bok. Znowu jednak znalazł się na mnie i kolanami przygniótł mój brzuch. Jego palce zaciskały się na mojej krtani, zaczynało mi brakować tchu.
Jak przez grubą ścianę usłyszałem czyjeś głosy. To chyba od strony obozu nadbiegała pomoc, zwabiona przeraźliwymi wrzaskami Kasi.
Ustąpiło duszenie. Człowiek-żaba zrozumiał, że nie poradzi sobie z nadbiegającymi. Skoczył z brzegu w trzciny i z pluskiem zniknął w jeziorze. Łódeczka z ludzkim kształtem pozostała przy brzegu.
Zerwałem się z ziemi i podbiegłem do łódki. Jednocześnie nad brzegiem jeziora zjawili się doktor, trzej chłopcy, Kasia, Zenobia i Hilda.
W oświetlonej latarkami łódeczce znaleźliśmy pana Kuryłłę. Leżał w niej z małym tamponikiem waty na ustach i nosie.

Członkowie Związku odkrywają na Polanie że Kuryłło odnalazł pamiętnik

Długą chwilę mozoliłem się z zardzewiałą kłódką na drzwiach. Wreszcie udało mi się otworzyć mauzoleum. Stanąłem na progu i mimo półmroku zalegającego wnętrze grobowca natychmiast zobaczyłem coś, co napełniło mnie gniewem, goryczą i złością.
— A niech to wszyscy diabli wezmą! — zawołałem głośno. Nadbiegli doktor, chłopcy i Kasia.
— Co się stało? — zapytała Hilda.
— Pani się pyta, co się stało? — odparłem ze złością. Zapaliłem latarkę elektryczną, aby usunąć półmrok z grobowca.
— Spójrzcie na tę ścianę — wyjaśniłem powód swego wzburzenia. — Są tam cztery dziury po śrubach, które w tym miejscu kiedyś przytrzymywały jakąś tablicę. Właśnie tu zapewne wisiała płyta nagrobkowa z imieniem i nazwiskiem, datami urodzenia i zgonu oraz... No, z czym jeszcze? — zapytałem.
— Z herbem — odpowiedział Tell.
— Tak, z herbem Haubitzów, a więc z szachownicą. A teraz spójrzcie poniżej, na posadzkę. W tym miejscu brakuje czterech kafelków. Zamiast nich widać ślady gipsu. Przyjrzyjcie się. Niedawno ktoś wydłubał ten gips scyzorykiem. Czy widzicie odciśnięty w dolnej warstwie gipsu ślad? Tu był pamiętnik, moi kochani, w metalowej kasecie. Tu leżał pamiętnik Konrada von Haubitza; zabrał go nasz prezes, Kuryłło.
Hilda, doktor, Kasia i chłopcy słuchali mnie jak oniemiali.
Zrobiłem kilka kroków po wnętrzu grobowca i rozgarnąłem nogą kupę starego mchu. Ukazała sie nam biała od gipsu żelazna kaseta. Podniosłem ją i otworzyłem. Była pusta.
— Jak to się stało. Kiedy? — powtarzała zrozpaczona Hilda. Uderzyłem się dłonią w piersi.
— To moja wina. Byłem ślepy i miałem chyba otępiały umysł, bo nie zwróciłem uwagi na te dziury po tablicy nagrobkowej. Och, czemu nie pomyślałem, że na tej tablicy musiał również widnieć herb Haubitzów, a w nim szachownica. Kuryłło miał jednak tę wyższość nad nami, że posiadał dodatkowe informacje od Klausa, czyli wprost od Haubitza. Powiedziano mu: w obserwatorium są dwie szachownice, po jednej — na kościele w Jasieniu, na kamieniu w Topielcu, na kamieniu w Czarnem, na kościołach w Dolsku i w Lubiechowie Górnym. A trzy szachownice znajdują się w grobowcu Hermana von Haubitza. I gdy Kuryłło wszedł tutaj razem z nami, natychmiast stwier¬dził, że w mauzoleum widzi tylko dwie, a nie trzy szachownice. Gdzie jest trzecia? — oczywiście, domyślił się, że była ona na płycie nagrobkowej, którą ktoś ukradł. Spojrzał na posadzkę pod miejscem, gdzie wisiała płyta, i zauważył, że zamiast czterech kafelków jest gips, który zszarzał i nie wyróżniał się od tła posadzki. Johannowi von Haubitzowi łatwo było wyjąć kafelki, wydłubać pod nimi dziurę, włożyć kasetę z pamiętnikiem, a potem zalać ją gipsem. Wystarczyło, że przywiózł
tutaj niedużą torbę z gipsem i trochę wody. W ciągu pół godziny mógł sporządzić całą skrytkę. I nie więcej niż kwadrans potrzebował Kuryłło, aby wydobyć pamiętnik. Przypomnijcie sobie, że przebywał tutaj prawie trzy kwadranse. Kasetę ukrył pod mchem, a pamiętnik scho¬wał za pazuchę i, gniewając się na nas za pozostawienie w grobowcu, zasiadł w moim samochodzie. Kuryłło jest geniuszem! — zawołałem. — Ale nie gorszy od niego okazał się Fryderyk. Nabrał on podejrzeń wobec Kuryłły już chyba po fakcie odnalezienia go w młynie Topielec i upewnił się w podejrzeniach, gdy Kuryłło pozostał na wieży kościel¬nej. Potem Kuryłło zawieruszył się ponownie i wtedy Fryderyk zdecydował się sprawdzić przyczynę tego faktu. Pamiętacie, on sam ofiarował się pójść do grobowca i uwolnić Kuryłłę. Poszliście jednak całą gromadką: chłopcy, doktor, Fryderyk i Zenobia...
— Tak było — podjął wątek doktor. — Tell otworzył drzwi, Ku¬ryłło wyszedł z mauzoleum i zaczął na nas krzyczeć, a my go przepraszaliśmy. Jedyną osobą, która jeszcze raz weszła do mauzoleum po opuszczeniu go przez Kuryłłą był właśnie Fryderyk. Nie zwracaliśmy na to uwagi, zajęci przebłagiwaniem Kuryłły. Teraz przypominam so¬bie, że Fryderyk zabawił w grobowcu nawet kilka minut, to ja wywołałem go stamtąd. Tell zamknął kłódkę i wspólnie wracaliśmy do samochodu. Przypominam sobie, że Fryderyk szedł za nami milczący i zamyślony.
— Tak, ma pan rację — powiedziałem. — Zapewne Kuryłło zamaskował resztkami mchu wykruszony gips i ukrył w mchu pustą kasetę. Ale przecież Fryderykowi wystarczyło parę razy rozgarnąć nogą mech na posadzce, aby odkryć dziurę i znaleźć kasetę. Co mógł jednak uczynić w tej sytuacji? Gdyby podniósł alarm, odebralibyśmy Kury Ile pamiętnik i oddalibyśmy go pani Hildzie. Fryderyk postąpił inaczej i to jest koronnym dowodem, że nie był nigdy naszym sprzy¬mierzeńcem, lecz szukał pamiętnika na własną rękę.

Tomasz atakuje nocą tajemniczego osobnika (Zenobię) w lesie koło Polany

Burza była wciąż bliżej i bliżej. Już nad moją głową czarne chmury pękały od zygzaków błyskawic, a grzmot piorunów niemal ogłuszał. Dwukrotnie zerwał się silny podmuch wiatru i rozkołysał drzewa, wypełniając bór głośnym szumem liści. Wtedy to przyśpieszałem kroku i szedłem śmielej, wiedząc, że szelest wywołany moimi krokami za¬głuszają odgłosy wiatru i burzy.
Ale po chwili znowu wiatr ucichł, tylko gromy grzechotały nad Polaną. Nagle niebieska błyskawica rozdarła niebo i zobaczyłem przed sobą niewielką polankę. Jeszcze jedna błyskawica i dojrzałem postać ludzką.
Kilkoma susami, kryjąc się za pniami drzew, dopadłem skraju polanki.
Tajemnicza osoba poprawiła na sobie płaszcz i wolno poszła ścieżką w tę stronę, gdzie leżał nasz obóz. Ucieszyło mnie to. Jeszcze chwila i będzie musiała przejść tuż obok mnie, ukrytego za pniem grubego buka. A wtedy?...
Nie miałem pojęcia, co wtedy zrobię. Byłem przecież bezbronny, a tajemniczy „ktoś" mógł być uzbrojony choćby w laskę. Zresztą nie było żadnych podstaw, aby sądzić, że ów osobnik miał wrogie zamiary. Mógł to być samotny turysta, który zabłąkał się na Polanę.
Tajemnicza postać zbliżała się. Jeszcze krok i minie mnie w odległości wyciągniętego ramienia. Tak bardzo pragnąłem, aby w tym mo¬mencie znowu błysnęło. Lecz tym razem szczęście mi nie sprzyjało. Osobnik przeszedł obok, twarzy jego nie zdołałem zobaczyć. Szedł szybko, coraz szybciej i rozpłynął się w ciemnościach.
Pobiegłem za nim stąpając na palcach. Ścieżka skręcała raptownie obok wielkiego krzaka. Otarłem się o niego prawym ramieniem, a potem potknąłem o wystający z ziemi korzeń. Potknięcie było tak niespodziewane, że jak długi przewróciłem się na ziemię. Chciałem zerwać się na nogi, ale coś ciężkiego spadło mi na plecy, czyjeś kolana przy¬gniotły mi łopatki, a czyjeś ręce w silnym uścisku ujęły moje dłonie. Tajemniczy osobnik siedział mi na karku i przygważdżał do ziemi.
Ogromnym wysiłkiem wygiąłem plecy w łuk i starałem się podciągnąć pod siebie kolana. Udało mi się to. Odbiłem się nimi od ziemi i przekoziołkowałem wraz z przeciwnikiem przyczepionym do mnie jak kleszcz. Przydały mi się umiejętności nabyte przy ćwiczeniach dżudo, sztuka upadania w przód i w tył.
Ale i mój napastnik znał dżudo. Wczepił się dłońmi w moją szyję, stosując klasyczny chwyt, mający spowodować u mnie utratę tchu.
„Zgiąć się, aby zwyciężyć" — przypomniałem sobie nauki Akyamy. Przekoziołkowaliśmy razem i po chwili on znowu tkwił mi na karku i dusił.
Przechyliłem tułów do przodu i zwróciłem głowę w lewo pod ra¬mionami napastnika. Kontynuowałem obrót i zmusiłem go do rozluźnienia uścisku. Wtedy złapałem go za nadgarstki. Jeszcze silny ruch tułowiem i tym razem to ja przygniatałem go sobą. Poczułem znajomy przyjemny zapach perfum. Pachnący loczek włosów łaskotał mnie w nos.
— Zenobia — powiedziałem, puszczając jej dłonie. Po chwili staliśmy obok siebie, dysząc ze zmęczenia.
— Bandyta! — syczała Zenobia. — Napada pan nocą w lesie na samotne i bezbronne kobiety.

Odnalezienie pamiętnika w puszce Wiewiórki

Przypomniałem sobie nasze obozowisko nad Jeziorem Żabim.
Przypomniałem sobie przecięte żyletką płótno namiotu...
I już wiedziałem! Ach, co za ulga! Odetchnąłem głęboko, jak gdy¬bym dokonał jakiejś ogromnej wspinaczki.
Roześmiałem się głośno jak wariat. W ten sposób objawiło się ustępujące we mnie napięcie nerwowe. Nie mogłem powstrzymać się i stłumić śmiechu. Chichotałem jak szaleniec, dostrzegając coraz bardziej zdumione miny chłopców, Hildy, Kasi, doktora i Zenobii.
— Co mu się stało? — zaniepokoił się doktor. Odetchnąłem jeszcze głębiej. Raz i drugi. Stłumiłem śmiech.
— Wiewiórko — zwróciłem się do chłopca — czy nie sądzisz, że pora już poczęstować nas twoją niespodzianką? Jak długo zamierzasz ją nosić w plecaku? To już koniec naszej wycieczki. Jutro pani Hilda pojedzie do Berlina, pani Zenobia i Kasia powrócą do Warszawy, a i my pośpieszymy do domu. Zabierzesz ze sobą również i niespodziankę?
— Pan Tomasz ma rację. Otwieraj puszkę! Zjemy teraz to, co w niej trzymasz — rozkazał Tell.
— Jeśli się nie zepsuło — dodał Sokole Oko.
Wiewiórka chwycił swój plecak i wyciągnął z niego oklejoną plas¬trami puszkę.
— Przepraszam was, ale ja zupełnie zapomniałem o swojej niespodziance — tłumaczył się zawstydzony.
Szybko oderwał plastry na puszce. I otworzył ją.
— Boże drogi! — jęknęła Hilda.
— Och! — westchnęła Zenobia.
— Och! — powtórzyła Kasia.
— O rany! — wrzasnął Sokole Oko.
— A to ci heca — powiedział Tell.
— Nie do wiary — wyjąkał doktor.
Tylko Wiewiórka był tak zdumiony, że nie wydał z siebie głosu. Sięgnął po puszkę i wyjął z niej skórzane okładki kryjące w sobie dwa pokaźnej grubości bruliony. Okładki miały wyciśnięte litery, ongiś chyba złote, a teraz wyblakłe, żółtawe. Układały się one w słowa:
Pierwszy zdołałem ochłonąć i zdobyłem się na wesoły ton: — Piękną niespodziankę miałeś dla nas, Wiewiórko. Co tu ukrywać, niezwykły to rarytas.

Związek „traci” pamiętnik podczas zejścia z Polany

Urwałem. Pośliznąłem się na błotnistej i stromej ścieżce. Fiknąłem kozła i zjechałem kilka metrów w dół. Zjeżdżając podciąłem nogi So-kolego Oka, który również fiknął kozła i począł się zsuwać w dół. On podciął z kolei nogi schodzącej niżej Hildzie. Niemka krzyknęła i prze¬wracając się wypuściła z ręki pudełko z pamiętnikiem, które zaczęło zjeżdżać po mokrej od mgły ścieżce.
Biały tuman wypełniły nawoływania i okrzyki. Słyszałem głos doktora spieszącego na pomoc Hildzie, zaszczekał Sebastian. Wrzeszczeli chłopcy, ścigający pudełko z pamiętnikiem.
Moje nogi nareszcie znalazły oparcie o leżący na zboczu kamień. Byłem obłocony i potłuczony, wokół siebie widziałem tylko mgłę.
Usiłowałem podnieść się z mokrej trawy, gdy jakaś potężna siła zwaliła mnie z nóg. Ktoś przewrócił mnie i zbiegł w dół.
„Fryderyk!" — przemknęło mi przez mózg okropne podejrzenie. Zerwałem się z ziemi i znowu ktoś przewrócił mnie, z ogromnym
rozpędem spadając na mnie z góry. Przebiegł ślizgając się na trawie i błotnistej ścieżce.
Trzy wystrzały z pistoletu jak ostre uderzenia bicza przeszyły mgłę.
Poderwałem się i na łeb, na szyję poleciałem w dół, w przepaść zakrytą białym tumanem. Piętami zaryłem w ziemię tuż obok Zenobii. Dziewczyna trzymała w dłoni pistolet i strzelała z niego.
— Co pani wyrabia! — wrzasnąłem. — W tej mgle postrzeli pani któregoś z naszych!
— Strzelam na postrach — powiedziała. — I co pan teraz zrobi! Miał ich pan złapać na gorącym uczynku.
W mgle zamajaczyły sylwetki chłopców i doktora.
— O, tam, tam uciekli, w dół. Z puszką — rozpaczał Wiewiórka. Obok mnie Hilda zjeżdżała na butach po trawie. Biegliśmy w dół,
raz po raz przewracając się i koziołkując. Przecież to wszystko nie trwało dłużej niż kilka minut, napastnicy nie mogli uciec daleko. Jeśli nie na zboczu, to powinniśmy dogonić ich w kamieniołomie lub na szosie.
Zsuwałem się po trawie na złamanie karku, nieczuły na upadki i potłuczenia. Słyszałem za sobą sapania chłopców, zachęcające okrzyki doktora, naszczekiwanie Sebastiana.
Nareszcie znalazłem się na dole, obok stojących w kamieniołomie samochodów. Wyskoczyłem na drogę, aby rozejrzeć się, czy gdzieś w pobliżu nie zobaczę forda, bo przecież Fryderyk chyba przyjechał tu swoim wozem. W chwilę później zobaczyłem Zenobię. Przebiegła obok mnie i jak pantera rzuciła się w przydrożne krzaki. Zakotłowało się tam, a po minucie Zenobia wyciągnęła z krzaków pana Kuryłłę. Trzymała go za kołnierz marynarki jak myśliwy trzyma za uszy upolowanego zająca.
Wyprowadziła go na środek drogi i potrząsając za kark, krzyczała:
— Gdzie jest Fryderyk? Gdzie jest Fryderyk?!
O, jakże żałosny widok przedstawiał nasz dumny prezes! Potrząsa¬ny przez Zenobię, raptem jak dziecko zaczął pięściami wycierać oczy, rozmazując brud na policzkach.
— To zbój, bandyta, gangster! Zostawił mnie i uciekł! Ja nie jestem niczemu winien. Zostawił mnie tu i uciekł z moją puszką! Pewnie uciekł samochodem do granicy niemieckiej — płaczliwie tłumaczył Zenobii.
Puściła nieszczęśnika, który zatoczył się i klapnął w wielką kałużę błota. Powiedziałem z trudem tłumiąc śmiech:
— Pani Zenobio, dogonimy Fryderyka, zanim zdoła przekroczyć granicę Mój wehikuł nie jest gorszy od forda. A myślę nawet, że okaże się szybszy.
Zenobia prychnęła pogardliwie.
— Może pan teraz nieść swój wehikuł na plecach. Niech pan raczy zerknąć za samochody.
Odwróciłem się i spojrzałem na nasze wozy. Aż mi się gorąco zrobiło. Wszystkie cztery koła wehikułu i Wartburga miały wypusz¬czone powietrze i stały jak w rozdeptanych kaloszach. Zdałem sobie sprawę, że przynajmniej godzina upłynie, zanim będą nadawały się do dalszej jazdy.

Scena finałowa na przejściu granicznym w Świecku

Stanęliśmy więc za siatką okalającą strefę graniczną i gapiliśmy się
na samochód Fryderyka, bo on sam zapewne znajdował się już w komorze celnej.
— Boże mój — Kasia szarpnęła mnie za rękaw i mówiła z wypiekami na twarzy. — Niechże pan coś zrobi, panie Tomaszu. Niech pan powie wopistom, że Fryderyk ukradł pamiętnik. Niech go nie przepuszczą przez granicę. Niechże pan coś robi!
Bezradnie wzruszyłem ramionami.
— Fryderyk ma dokumenty w zupełnym porządku i nikt nie ma prawa go zatrzymać. Chyba że celnicy znajdą u niego jakieś towary, których nie wolno przewozić, stwierdzą przemyt lub coś w tym rodzaju.
— A pamiętnik? Przecież on nie ma prawa wywieźć tego pamięt¬nika. Zdobył go rozbojem — niecierpliwił się Tell.
— Ba — kiwnąłem głową — jeśli znajdą pamiętnik przy Frydery¬ku, będą mogli go zatrzymać. Posiadanie przez niego pamiętnika to jedyny dowód, że brał czynny udział w napadzie na naszą wyprawę. Ale czy sądzicie, że on jest na tyle głupi, aby ten pamiętnik mieć przy sobie?
— Czy celnicy wiedzą, że trzeba szukać pamiętnika? — martwił się Wiewiórka.
— Nie wiem — odpowiedziałem. — Nie przypuszczam jednak, aby Zenobia dała za wygraną. Było dość czasu, aby uprzedzić władze graniczne. Jeśli Fryderyk ma ten pamiętnik ze sobą, to bądźcie pewni, że celnicy go znajdą. Tylko że to bardzo sprytny człowiek i wątpię, aby okazał się aż tak nieprzewidujący.
— A co on z nim zrobił? Jak pan myśli, czy on go wysłał pocztą? — pytał Sokole Oko.
— Nie mam pojęcia. To już zresztą nie nasza sprawa, ale Zenobii. Jej głowa w tym, aby pamiętnik nie przedostał się przez granicę.
— Czy... — Tell zająknął się — czy pan jest pewien, że Zenobia pracuje w kontrwywiadzie?
— Zapytaj ją o to — uśmiechnąłem się. — Ale wątpię, czy udzieli ci odpowiedzi.
— O, Fryderyk — szepnął Tell.
Z komory celnej wyszedł Fryderyk w towarzystwie trzech celników i jeszcze kilku właścicieli samochodów opuszczających Polskę. Celnicy podeszli do pierwszego wozu w kolumnie. Jakiś pan w tweedowej marynarce uprzejmie otworzył kufer wozu.
Ford stał trzeci w kolumnie. Fryderyk w niedbałej pozie wsparł się
o bok samochodu i nonszalanckim gestem zapalił papierosa, oczeku¬jąc, aż przyjdzie jego kolej.
Raptem Sebastian znalazł jakąś dziurę w siatce, nie zważając na przepisy graniczne przelazł przez nią i merdając radośnie ogonem podbiegł do Fryderyka. Kasia gwizdnęła na swego psa, ale wówczas Fry¬deryk zauważył go, poznał i aż drgnął. Rozejrzał się i zobaczył nas stojących za siatką.
Uśmiech pojawił się na jego ustach. Kiwnął dłonią ku nam, jak gdyby żegnając najserdeczniejszych przyjaciół.
— Ach, to... to... to... przewrotny szatan — Kasia długo poszuki¬wała słów dla określenia postawy Fryderyka.
— Gdzie jest pani Zenobia? Dlaczego jej tu nie ma? — martwił się doktor.
— Z przykrością muszę stwierdzić — powiedziałem — że Fryde¬ryk mi imponuje.
Celnicy skończyli przegląd pierwszego wozu. Pan w tweedowej marynarce zasiadł za kierownicą, zapuścił silnik. Podniosło się czerwono-białe ramię szlabanu i samochód wyjechał na most graniczny.
Drugi wóz należał do polskiego małżeństwa z małym chłopczy¬kiem. Byli to zapewne turyści udający się na wycieczkę do Niemiec. Celnicy dokonali bardzo powierzchownego przeglądu samochodu, za¬ledwie zajrzeli do bagażnika. I znowu podniosło się ramię szlabanu, polscy turyści odjechali do Frankfurtu nad Odrą.
Teraz dwaj celnicy skierowali się do domku, który stanowił komorę celną. Tylko trzeci celnik podszedł do wozu Fryderyka, który —jak się nam wydawało — od tej chwili z dużym napięciem oczekiwał przeglądu.
Ale celnik tylko powiedział coś do Fryderyka, coś, czego nie zrozumieliśmy. A potem oddał mu deklarację celną i zasalutował, dając do zrozumienia, że przegląd forda uważa za zbyteczny.
— O rany, co za głupcy —jęknął zrozpaczony Sokole Oko.
— Panie Tomaszu, niech im pan wytłumaczy... — szczypała mnie w rękę Kasia.
Celnik podszedł do czwartego wozu, ze znakami „GB", a więc był to samochód angielski. Należał do młodego małżeństwa. Anglik pod¬niósł pokrywę bagażnika, ukazując swoje walizki.
Z punktu kontroli granicznej wyszedł oficer WOP. Wręczył Fryde¬rykowi jego paszport, zasalutował, a potem kiwnął dłonią w kierunku
żołnierza, dając mu znak, że może podnieść szlaban. A więc Fryderyk miał wolną drogę. Jeszcze chwila i wjedzie na most na Odrze, zniknie nam z oczu. Na zawsze. Zwycięski, triumfujący.
— Niech pan coś zdziała, niech pan zatrzyma Fryderyka — szeptali gorączkowo chłopcy.
Lecz, o dziwo. Fryderyk nie spieszył się z przekroczeniem granicy. Ba, wyglądało tak, jakby specjalnie opóźniał swój odjazd z Polski. Podniósł maskę swego forda i pochylił się nad silnikiem. Sprawiał wrażenie, że nagle stwierdził w swym wozie jakąś awarię.
Tymczasem celnik poprosił młodego Anglika o otworzenie wali¬zek. Raptem pochylił się i z jednej z walizek wyjął... blaszaną puszkę oklejoną plastrami. Otworzył ją i po chwili trzymał w ręku... pamiętnik Haubitza. Tak, na pewno był to pamiętnik. Z odległości kilku kroków widzieliśmy skórzane okładki i wyblakłe litery gotyckie.
— Co to jest? — zapytał Anglika celnik.
— To jest pamiętnik jednego z moich przyjaciół — usłyszałem odpowiedź. — Rzecz bez większej wartości. Dał mi do przeczytania.
— Proszę. Zwracam go panu — celnik oddał Anglikowi pamiętnik. Gestowi temu towarzyszył straszny jęk, który wydobył się z piersi
chłopców i Kasi. Równocześnie zatrzasnął się zamek maski forda. Fryderyk był gotowy do odjazdu i rzucał dyskretne spojrzenia w kie¬runku kontrolowanego samochodu.
Młody Anglik drżącymi ze zdenerwowania rękami przyjął od celnika pamiętnik. Było dla nas oczywiste, że Fryderyk poprosił go o przewiezienie przez granicę kompromitującego przedmiotu. Uprzejmy Anglik zapewne zgodził się na prośbę Fryderyka, a teraz, być może, żałował tego. I stąd jego zdenerwowanie.
Z niechęcią rzucił pamiętnik do walizki. Ale zrobił to tak niezręcz¬nie, że skórzane okładki zawadziły o jej brzeg i pamiętnik upadł na ziemię obok samochodu. Okładki otworzyły się i spomiędzy nich wy¬sunął się... Przewodnik po Polsce w biało-czerwonej obwolucie.
Fryderyk długim skokiem znalazł się przy samochodzie Anglika. Usłużnie podjął z ziemi pamiętnik. Jednym spojrzeniem zdołał stwierdzić, że* okładki pamiętnika kryły nie rękopis Haubitza, ale Przewod¬nik po Polsce.
Z wściekłością zatrzasnął okładki i spojrzał na nas, stojących za siatką.
— Tak, tak — zawołałem po niemiecku do Fryderyka — to mój
przewodnik! Gdyby pan był tak dobry i zwrócił mi go, byłbym bardzo wdzięczny...
Nie zdołam opisać wejrzenia, jakim obdarzył mnie Fryderyk. Było w nim tyle wściekłości, nienawiści, gniewu, że przez krótką chwilę doznałem uczucia strachu.
Chłopcy mieli rozdziawione gęby, a Kasia dostała jeszcze więk¬szych wypieków. Doktor od razu pojął, co się stało i zaczął się cicho śmiać. Hilda szeptała: — Nic z tego nie rozumiem...
Fryderyk stał nieruchomo z przewodnikiem w ręku i wciąż patrzył na mnie z nienawiścią. Nie, nie na mnie. Na kogoś, kto zbliżał się za naszymi plecami.
— Niech pan wreszcie przestanie się wygłupiać — odezwała się Zenobia. — No, niechże pan odda mi pamiętnik. Najwyższa pora zakończyć tę sprawę.
_________________
Drużyna 2

Nasze forum na facebooku: ./redir/facebook.com/pansamochodzikforum
Nasza forumowa geościeżka keszerska: ./redir/pansamochodzik.net.pl/viewtopic.php?p=240911#240911

  
 
 
Szara Sowa 
Ojciec Zarządzający



Pomógł: 153 razy
Wiek: 57
Dołączył: 24 Paź 2008
Posty: 48391
Skąd: Poznań
Wysłany: 2017-02-14, 10:37:51   

Nikt nie chce czegoś jeszcze dodać?
_________________
Drużyna 2

Nasze forum na facebooku: ./redir/facebook.com/pansamochodzikforum
Nasza forumowa geościeżka keszerska: ./redir/pansamochodzik.net.pl/viewtopic.php?p=240911#240911

 
 
Berta von S. 
Twórca
nienackofanka



Pomogła: 169 razy
Wiek: 52
Dołączyła: 05 Kwi 2013
Posty: 32587
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2017-02-15, 16:17:26   

Szara Sowa napisał/a:
Nikt nie chce czegoś jeszcze dodać?

Ja chcę, więc jeszcze się może chwilkę wstrzymaj z robieniem sondy. :)
_________________
Drużyna 5

 
 
Berta von S. 
Twórca
nienackofanka



Pomogła: 169 razy
Wiek: 52
Dołączyła: 05 Kwi 2013
Posty: 32587
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2017-02-23, 23:05:24   

Ja bym dodała jeszcze:

Spotkanie w Topielcu
Czarne ptaki wciąż kotłowały się nad drzewami, nieustannie kracząc. Ścieżka skręciła nad rzeczkę, zobaczyliśmy resztki dawnego stawidła, przez które woda przelewała się z głośnym szumem. Tuż obok był wielki staw pokryty grubą warstwą rzęsy. W zielonkawym kożuchu leżały pnie przewróconych wichrem drzew i gniły, wydzielając ostrą woń. Ruiny młyna wyglądały jak
(…)
- Ten pies jest okropny - burczała Zenobia. - Zjawia się zawsze nie w porę. Patrzcie, jak mnie wytropił. Niczym milicyjny owczarek.- To ciocia się tutaj ukryła? - zapytała zdumiona Kasia.
- Nie - odpowiedziała ze złością. - Przyjechałam tu tak, jak i wy. Na spacer. Ale wcale nie pragnę niczyjego towarzystwa - to mówiąc spojrzała na mnie niechętnie.
- Nie będziemy pani przeszkadzać - rzekłem i odwróciłem się, aby odejść w stronę ruin. Lecz w tym momencie zobaczyłem między drzewami szarego taunusa pana Klausa… i.t.d.


Postrach Gastronomii proponuje Tomaszowi spółkę
- Nie wyspał się pan, co? Przespał pan śniadanie, spóźnił się pan na obiad. Komentowaliśmy z panną Zenobią tę pana nieobecność i dowiedziałem się, że przez całą noc pływał pan kajakiem po jeziorze. Hę, hę, hę! - Kuryłło roześmiał się pod nosem.
- Lubię,pływać kajakiem po jeziorze.
- Szczególnie w mroczną, deszczową noc, hę, hę, hę...
Miałem mu już odpowiedzieć niegrzecznie: „Co to pana obchodzi", ale on nagle zmienił ton i rzekł z powagą: - Jeśli i pana wciągnęła zagadka tajemniczej szachownicy, moglibyśmy zawrzeć spółkę. A może pańska nocna nieobecność związana była z jakimiś sprawami sercowymi, romantycznymi i romansowymi? - skrzywił się z niesmakiem.
- Jak pan wyobraża sobie taką spółkę? - odpowiedziałem pytaniem, aby uniknąć wyraźnej odpowiedzi.
- Pan ma samochód, prawda? - ożywił się Kuryłło. - A ja nie mam. Posiadam natomiast detektywistyczne zdolności. Jestem postrachem wrocławskiej gastronomu.
- Mówił mi pan już o tym...
- Mówiłem? Nie szkodzi, jeśli jeszcze raz to pan usłyszy. Utrwali się to w pańskiej pamięci. Powiadam więc: pan ma samochód, a ja go nie mam, i dlatego potrzebny mi pan jest do spółki. Dobra Haubitzów leżą w różnych miejscach, i to dość odległych, a wszędzie tam zapewne są szachownice. Widnieją one także na murach kilku kościołów w różnych wsiach. Nie jest wcale powiedziane, że ten stary dureń, czyli Johann Haubitz, schował tę „rzecz najcenniejszą" akurat w Jasieniu, i nie gdzie indziej. Miał przecież do dyspozycji samochód i podobno objechał swoje dobra, ściągając z nich, co się dało. Dobrze byłoby obskoczyć wszystkie te miejsca. Pan będzie mnie woził, a ja rozejrzę się za szachownicami. Jeśli odnajdziemy zło,to albo brylanty, podzielimy się po połowie. No co, zgoda?
- Jeśli dobrze, się orientuję, ta, sprawa związana jest z jakimś procesem sądowym, czyimś pamiętnikiem...
- Bzdura, bzdura - oburzył się pan Kuryłło. - Pan wierzy w podobne brednie? Dla jakiegoś idiotycznego pamiętnika wszczynaliby aż takie poszukiwania?
Brała w nich udział specjalna polska ekipa oraz kilku Niemców.
- Są rzeczy daleko cenniejsze niż złoto i brylanty.
- E, bzdura - machnął ręką „postrach gastronomii". - Niech pan wierzy mnie, starszemu człowiekowi. Nie ma nic cenniejszego nad złoto i brylanty. I, jakem Kuryłło, my to złoto i brylanty odnajdziemy. Więc jak pan postanawia? Zawieramy spółkę? Wyruszamy na krajoznawczą wycieczkę?

Podróż przez puszczę Piaskową i rozbicie obozu nad jeziorem Żabim
Pojechaliśmy nad jezioro Żabie, w Puszczę Piaskową nad Odrą. Droga była tam ciężka, w każdej chwili ryzykowaliśmy połamanie resorów i urwanie tłumika na wystających z ziemi korzeniach. A jednak co jakiś czas na piaszczystych odcinkach drogi znajdowałem ślady jakiegoś Samochodu, który chyba niedawno jechał tędy przed nami.
Gdy stanęliśmy mad jeziorem, u nasady wrzynającego się w wodę półwyspu obrośniętego trzcinami, zaproponowałem doktorowi, żeby zmienił postanowienie i skierował nas na nocleg zupełnie gdzie indziej.
- Dlaczego? - zdumiał się doktor. - To jest piękne i spokojne miejsce.
Chłopcy, Kasia, Hilda i Zenobia również patrzyli na mnie ze zdumieniem. Tylko pan Kuryłło potakująco pokiwał głową.
- Tak, tak. Może lepiej zanocować gdzie indziej. Tu jest bardzo ponuro.
Nie miał racji. Okolica nie wyglądała ponuro. Otaczał jezioro las mieszany...
(…)
Zapadał zmrok. Hilda rzuciła projekt rozpalenia ogniska na półwyspie, co chłopcy podchwycili z wielkim entuzjazmem, i zaraz rozbiegli się w poszukiwaniu suchych gałęzi. Kasia, .Wiewiórka i Sokole Oko poszli po chrust do lasu, a Tell zbierał na półwyspie suche badyle trzcin, doskonałe jako podpałka.
W pewnej chwili przybiegł do nas z twarzą, która wyrażała wielki niepokój.
- Na tym półwyspie ktoś był. Jakiś człowiek - opowiadał. - Siedział ukryty w trzcinach i zapewne obserwował nasz obóz. (…)
- To jest Jezioro Żabie - powiedział Sokole Oko. - W przewodniku pana doktora wyczytałem, że z tym jeziorem związana jest legenda o ogromnej, straszliwej żabie.
(...)
Chłopcy przestali gonić Sebastiana. Otoczyli Kasię i chodząc wokół niej, skandowali wierszyk, który ułożyli na poczekaniu:
W tym jeziorze mieszka żaba, Wielka żaba jak pół draba.
Postać ludzka, głowa żabia, Wyjdzie z wody, narozrabia.
Zanim minie noc, do rana, Porwie Kasię, Sebastiana.
Kto się oprze? Każdy słaby.
Czy boisz się takiej żaby?
_________________
Drużyna 5

Ostatnio zmieniony przez Berta von S. 2017-02-23, 23:07, w całości zmieniany 2 razy  
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  



Reklama:


Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Template forumix v 0.2 modified by Nasedo

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.

Zapoznaj się również z nasza Polityka Prywatnosci (z dn. 09.08.2019)

  
ROZUMIEM
Strona wygenerowana w 1,02 sekundy. Zapytań do SQL: 10